Powietrze było ciężkie od odoru dziwnego i drażniącego. Przypominało woń smoczej jaskini.

Jakiś odgłos dolatujący od drzwi z prawej' strony sprawił, że się zdecydował i otworzył je ostrożnie. Pomieszczenie było nieoczekiwanie duże: była to jedna z owych przestronnych kuchni, z białą kamienną podłogą, dla których minione generacje wielkich żarłoków potrafiły znaleźć zastosowanie. Z umeblowania znajdował się tu tylko drewniany stół wmurowany w ścianę, na nim stalą gazowa płytka, dwa piecyki naftowe i zdumiewający zbiór blaszanych puszek po syropie, z których większość najwidoczniej była używana jako utensylia do gotowania.

Ubrana w rzeźnicki fartuch krzątała się tu panna Jessica Palinode. Zanim się zorientował, że go usłyszała, nie odwracając się powiedziała:

– Proszę wejść i zamknąć drzwi. Przez chwilę proszę mi nie przeszkadzać. Zaraz skończę.

Miała głos dźwięczny, miły, świadczący o odebranym starannym wykształceniu, bardziej zdecydowany niż u starszej siostry. Raz jeszcze zdumiał go nie ulegający wątpliwości autorytet tej rodziny. Poczuł znowu owe na poły dziecięce uczucie strachu, jakiego doświadczył po raz pierwszy, kiedy obserwował ją przez swoją miniaturową lunetę. Jeśli w ogóle istniały czarownice, to jedną z nich miał przed sobą.

Bez odrażającej tektury jej włosy w lokach nie były pozbawione wdzięku. Czekał w milczeniu, a ona nadal potrząsała puszką stojącą na gazie. Z pewną ulgą stwierdził, że nie była wszechwiedząca, a po prostu wzięła go za Corkerdale'a.

– Doskonale wiem, że teraz powinien pan być na posterunku w ogrodzie – zauważyła. – Ale panna Roper zlitowała się nad panem i zaprosiła do kuchni. Ja nikomu nic nie powiem o tym, ale z kolei spodziewam się, że pan nic nikomu o mnie nie powie. Nie robię tu nic karygodnego, tak że pańska nieśmiertelna dusza, jak również nadzieje na awans nie są bynajmniej zagrożone. Po prostu gotuję jedzenie na jutro i pojutrze. Rozumie pan?

– Niezupełnie – odparł Campion.

Natychmiast odwróciła się i spojrzała z ową przenikliwością, jaką zauważył u niej przedtem, po czym znowu zajęła się swoją puszką.

– Kim pan jest?

– Mieszkam tu. Poczułem dziwny zapach i zszedłem.

– Zapewne nikt pana nie uprzedził. Nieudolność ludzka w tym domu jest wprost zdumiewająca. No, ale głupstwo. Przykro mi, jeśli pana.zaniepokoiłam. Teraz, kiedy pan wie, o co chodzi, może pan iść spokojnie do łóżka.

– Nie sądzę, bym potrafił zasnąć – powiedział Campion zgodnie z prawdą. – Czy mogę w czymś pani pomóc?

Potraktowała jego ofertę z całą powagą.

– Nie, raczej nie. Całą najgorszą robotę już zrobiłam. Zaczynam zawsze od tego, a do zmywania wystarczy jedna osoba. Jeśli pan zechce, może pan później powycierać.

Jak grzeczne dziecko, postanowił czekać cierpliwie. Kiedy wreszcie doszła do wniosku, że zawartość puszki gotowała się wystarczająco długo, zdjęła ją i zgasiła gaz.

– To dla mnie rozrywka -zauważyła. – Ludzie tak się męczą szykując sobie jedzenie. Albo też robią z tego cały rytuał, przed którym wszystko inne musi ustąpić. Śmieszni są. Mnie to daje odprężenie i doskonale sobie z tym radzę.

– Widzę to – powiedział. – Pani jest bardzo energiczna. A to świadczy, że pani racjonalnie się odżywia.

Spojrzała znowu na niego i uśmiechnęła się. Był to ten sam niezwykle miły i rozbrajający uśmiech, jakim obdarzył go jej brat. Miał wrażenia, że nagle zupełnie nieoczekiwanie stała się jego przyjaciółką.

– To święta prawda – zgodziła się z nim. – Poprosiłabym, żeby pan usiadł, gdyby było na czym. Ale żyjemy w spartańskich czasach. A może ten koszty się-nadał, gdyby pan go odwrócił?.

Byłoby grubiaństwem odmówić takiej propozycji, chociaż zetknięcie z ostrym jak nóż brzegiem kosza przez cienki materiał szlafroka odczuwał jak torturę. Kiedy usiadł, znowu uśmiechnęła się do niego.

– Miałby pan ochotę na filiżankę herbaty z pokrzywy? Zaraz będzie gotowa. Smakuje podobnie jak brazylijska łierba matę i ma podobne właściwości.

– Dziękuję pani – Campion zrobił wesołą minę, choć wcale, wesołości nie czuł. – Nie bardzo jednak rozumiem, co takiego właściwie pani robi?

– Gotuję. – Roześmiała się jak młoda dziewczyna. – Może pana dziwić, że we własnym domu robię to w środku nocy, ale mam znakomite wyjaśnienie. Czy słyszał pan kiedy o człowieku nazwiskiem Herbert Boon?

– Nie.

– Widzi pan. Mało kto o nim słyszał. I ja też bym nie usłyszała, gdybym przypadkiem nie natrafiła na jego książkę na straganie. Kupiłam ją, przeczytałam A dzięki niej moje życie stało się znośne. Czy to nie nadzwyczajne?

Ponieważ najwidoczniej oczekiwała odpowiedzi, mruknął coś grzecznie.

Jej oczy, o niespotykanym, zielonkawobrązowym kolorze, i wyraźnych tęczówkach patrzyły na niego z widocznym zainteresowaniem.

– Uważam tę książeczkę za fascynującą – powiedziała. – Widzi pan, jej tytuł jest tak banalny, że-w pierwszym odruchu ma się ochotę odsunąć ją na bok. Brzmi on: „Jak żyć za jednego szylinga i sześć pensów". Została napisana w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym. Od tamtej pory ceny podskoczyły. Ale nadal to brzmi cudownie, nie uważa pan?

– Wprost nie do wiary.

– Zdaję sobie z tego sprawę. I dlatego jest to takie nadzwyczajne, że mimo absurdalności, jest tak realne,

– Nie rozumiem..

– No, chodzi mi o temat tej książki. Weźmy na przykład takie tytuły, jak „Wieczna radość", albo „Rewolucja twórcza", albo „Cywilizacja i jej minusy", czyż brane dosłownie nie są równie absurdalne? Oczywiście, że tak. Przyszło mi to na myśl, kiedy bardzo chciałam wiedzieć, jak się utrzymać za bardzo małą sumę.

Campion poruszył się niespokojnie na swoim koszu. Miał wrażenie, że prowadzi rozmowę z kimś-na drugim końcu tunelu. Istniała również możliwość, że przemienił się w Alicję z Krainy Czarów.

– Wszystko, co pani mówi, jest bez wątpienia bardzo ciekawe – stwierdził ostrożnie. – Ale czy pani to w pełni realizuje?

– Niezupełnie. Boon mieszkał na wsi. Również miał mniej wyszukany gust. Obawiam się, że zanadto wrodziłam się w matkę.

Campion przypomniał sobie ze zdumieniem Teofilę Palinode, poetkę słynną w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Dostrzegł naw-et podobieństwo. Podobna smagła, żywa twarz, kiedyś patrzała na niego z frontispisu małego czerwonego tomiku leżącego na komodzie babki. Panna Jessica bardzo była podobna do matki, miała nawet takie same loki.

Te rozmyślania przerwał mu jej donośny głos:

– W każdym razie robię prawie wszystko – oświadczyła. – Pożyczę panu tę książkę. Daje.odpowiedzi na tyle ludzkich problemów.

– Mam nadzieję, że tak jest istotnie – przytaknął jej. – A co jest w tym naczyniu? – zmienił temat.

– W tej puszce? To, co tak brzydko pachniało, jest o, tam. To wywar na bolące kolano dla sąsiada – kupca kolonialnego. A tu bulion ze szczęki jagnięcia. Nie kupiłam całego łba, za drogi. Boon powiada „dwie dolne szczęki za farthinga", ale on mieszkał na wsi i to w nieco innych czasach. Dzisiejsi rzeźnicy są bardzo nieżyczliwi.

Siedział patrząc na nią ze zdumieniem.

– Czy pani naprawdę musi to robić?

Twarz jej stężała nagle, uświadomił sobie, że ją rozczarował.

– Zastanawia się pan, czy jestem aż tak biedna, czy też po prostu szalona?

Tak ścisła diagnoza jego stanu umysłu była zaskakująca. Jej niezwykła intuicja była zarówno przerażająca, jak i godna podziwu. Pomyślał, że uczciwość nie zawsze powinna być jedynym narzędziem polityki.

: – Bardzo przepraszam – powiedział pokornie. – Naprawdę nie rozumiem tego wszystkiego. Niech mi pani pożyczy książkę Boona.

– Dobrze. Z przyjemnością.

Spojrzał na dziwacznie zastawiony stół a potem znowu na inteligentną dumną twarz. Jego zdaniem była młodsza od panny Evadne o jakieś piętnaście lat.

– Czy puszki po syropie zamiast garnków to też pomysł Boona? – spytał.

– Och tak. Ja sama nie jestem zbyt praktyczna. Po prostu jestem posłuszna autorowi. Może dlatego osiągnęłam raczej dobre rezultaty.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: