Zobaczyłem w lusterku migoczące czerwone światło.

Kurwa mać!

Zjechałem wolno na prawy pas, potem na pobocze, zatrzymałem garbusa i wysiadłem. Gliniarze stanęli 5 długości wozu za mną.

Każdy wysiadł ze swojej strony. Ruszyłem do nich, sięgając po portfel. Wyższy glina wyszarpnął spluwę i skierował na mnie.

– Stać!

Zatrzymałem się.

– Co, do cholery, zamierzasz zrobić, podziurawić mnie jak sito? No to już, strzelaj!

Niższy zaszedł mnie od tyłu, zacisnął mi ramię wokół szyi, podprowadził mnie do suki i pchnął na maskę.

– Ty chuju! – ryknął. – Wiesz, co robimy z takimi gnojkami jak ty?

– Domyślam się.

– Trafiliśmy na cwaniaczka! – ocenił niski gliniarz.

– Spokojnie, Louie – rzekł wysoki. – Ktoś w pobliżu może mieć kamerę. Lepiej uważać.

– Bili, nie cierpię cwaniaczków!

– Załatwimy go, Louie. Później załatwimy go tak, że go rodzona matka nie pozna.

Wciąż leżałem na suce, z gębą wciśniętą w maskę. Wozy jadące autostradą zwalniały. Gapie gapili się.

– Spokojnie, chłopaki – powiedziałem. – Robi się przez was korek.

– Myślisz, kurwa, że nas to obchodzi? – spytał Bili.

– Groziłeś nam! Biegnąc w naszą stronę, sięgałeś za pasek! – wrzasnął Louie.

– Sięgałem po portfel. Chciałem wam pokazać legitymację.

Jestem licencjonowanym detektywem, mam prawo praktykować w Los Angeles. Śledziłem podejrzaną.

Louie rozluźnił śmiertelny chwyt wokół mojej szyi.

– Wyprostuj się.

– Dobra.

– Teraz sięgnij wolno do portfela i wyjmij prawo jazdy.

– Dobra.

Podałem mu złożoną kartkę papieru.

– Co to, kurwa, takiego?

Gliniarz oddał mi kartkę.

– Rozłóż i dopiero wtedy mi podaj.

Tak zrobiłem.

– To czasowe prawo jazdy. Zabrali mi normalne, bo oblałem egzamin pisemny. Ten świstek pozwala mi prowadzić do kolejnego egzaminu, który mam zdawać za tydzień.

– Oblałeś egzamin na prawo jazdy?

– Tak.

– Hej, Bili, ten gość oblał egzamin na prawo jazdy!

– Serio?

– Miałem inne rzeczy na głowie…

– Wygląda na to, że masz tam całkiem pusto! – Louie zaśmiał się.

– Ale jaja! – zawołał Bili.

– Naprawdę jesteś licencjonowanym detektywem? – spytał Louie.

– No.

– Trudno uwierzyć.

– Goniłem podejrzaną, kiedy zobaczyłem waszego koguta.

Właśnie miałem dobrać się jej do tyłka.

Pokazałem Louie'emu zdjęcie.

– O, kurwa! – zaklął.

Nie mógł oderwać oczu. Na zdjęciu była cała Cindy Upek. Miała na sobie mini i bluzkę z dekoltem, bardzo dużym dekoltem.

– Hej, Bili, spójrz!

– Siedziałem jej na karku, już miałem się jej dobrać do tyłka.

Bili zerknął na zdjęcie.

– Ho, ho, ho, ho!

– Muszę je mieć z powrotem, panie władzo. To dowód rzeczowy.

– Trudno – powiedział Bili, oddając je niechętnie.

– Powinniśmy cię zabrać na komisariat – rzekł Louie.

– Ale tego nie zrobimy – oznajmił Bili. – Wypiszemy ci mandat zajechanie 120, choć prułeś 130. Ale zatrzymamy fotkę.

– Co?

– Słyszałeś.

– To szantaż!

Bili dotknął ręką spluwy.

– Co powiedziałeś?

– Powiedziałem, że się zgadzam.

Wręczyłem zdjęcie Billowi. Schował je i wziął się za wypisywanie mandatu. Stałem i czekałem. Wreszcie podał mi bloczek.

– Podpisz.

Podpisałem.

Wyrwał mandat i mi dał.

– Masz 10 dni na zapłatę, albo możesz stawić się w sądzie.

Szczegóły znajdziesz na odwrocie.

– Dziękuję, panie władzo.

– I jedź ostrożnie – poradził Louie.

– Ty też, koleś.

– Co takiego?

– Nic, nic.

Ruszyli w stronę swojego wozu. Ja ruszyłem w stronę swojego. Wsiadłem i zapaliłem silnik. Czekali. Włączyłem się w ruch, nie przekraczając 95 kilometrów na godzinę.

Cindy, pomyślałem, zapłacisz mi za to! Dobiorę ci się do tyłka, nie będę miał krzty litości!

Skręciłem w zjazd na Harbor Freeway i znalazłem się na autostradzie 110. Prułem na południe, nie wiedząc, dokąd jadę.

12

Pojechałem Harbor Freeway do końca. I wylądowałem w San Pedro. Ruszyłem w dół Gaffey, skręciłem w lewo w 7, minąłem kilka przecznic, skręciłem w prawo w Pacific i jechałem przed siebie, aż zobaczyłem bar o nazwie SPRAGNIONY WIEPRZ; zatrzymałem się i wszedłem do środka. Wewnątrz panował półmrok. Grał telewizor. Barman wyglądał, jakby miał 80 lat na karku, i był cały biały: białe włosy, biała skóra, białe wargi. Na sali siedziało dwóch starych rumpli, też zupełnie białych, jakby krew przestała krążyć w ich żyłach. Przypominali muchy złapane w pajęczynę i wyssane do cna. Nie widziałem, żeby cokolwiek pili. Siedzieli bez ruchu. Biały bezruch.

Stałem w drzwiach i patrzyłem na nich.

Wreszcie barman odezwał się.

– Hę…? – mruknął.

– Widział tu ktoś Cindy, Celine'a albo Czerwonego Wróbla?

– zapytałem.

Tylko gapili się na mnie. Usta jednego z rumpli ułożyły się w małą wilgotną dziurę. Próbował coś powiedzieć. Ale mu nie szło. Drugi klient opuścił rękę i podrapał się po jajach. Albo tam, gdzie kiedyś miał jaja. Barman ani drgnął. Wyglądał jak wycięty z tektury. Starej tektury. Nagle poczułem się młodo.

Podszedłem do baru i usiadłem na stołku.

– Macie tu coś do picia? – zapytałem.

– Hę…? – mruknął barman.

– Wódka 7, bez limony.

Możecie darować sobie następne 4 i pół minuty, po prostu kopnąć je w tyłek. Tyle trwało, zanim barman podał mi drinka.

– Dzięki – powiedziałem. – I weź się pan za następnego, żeby nie tracić czasu.

Pociągnąłem haust. Drink nie był zły. Barmanowi nie brakowało praktyki.

Dwaj rumple siedzieli bez słowa i gapili się na mnie.

– Ładny dzień, co, koledzy? – rzuciłem.

Nie odpowiedzieli. Miałem wrażenie, że nie oddychają. Nie powinno się przypadkiem zakopywać umarłych?

– Słuchajcie, koledzy, kiedy ostatni raz któryś z was ściągnął majtki jakiejś cizi?

Jeden ze staruchów zaniósł się śmiechem:

– He, he, he, he!

– Zeszłej nocy, tak?

– He, he, he, he!

– Fajnie było?

– He, he, he, he!

Ogarnęło mnie przygnębienie. Moje życie nie posuwało się naprzód. Potrzebowałem migoczących świateł, blasku, cholera wie czego. A tkwiłem w tej dziurze i gadałem z umrzykami.

Dokończyłem pierwszego drinka. Drugi już czekał.

Do baru weszło dwóch drabów w pończochach na głowach.

Wypiłem drugiego drinka.

– DOBRA! ŻADNYCH NUMERÓW! PORTFELE, SYGNETY I ZEGARKI NA LADĘ! SZYBKO! – wrzasnął jeden z drabów.

Drugi przeskoczył przez kontuar, podleciał do kasy i walnął ją piąchą.

– HEJ, JAK TO SIĘ, KURWA, OTWIERA?

Rozejrzał się, zobaczył barmana.

– HEJ, STARY, CHODŹ TU I OTWÓRZ TEN SZAJS! – Wycelował w niego gnata. Barman nagle dostał przyspieszenia.

Migiem był przy kasie i już ją otwierał.

Drugi drab pakował do worka rzeczy, które położyliśmy na kontuarze.

– BIERZ PUDEŁKO PO CYGARACH! JEST POD LADA!

– wrzasnął do kumpla.

Drab za kontuarem wrzucał do worka szmal z kasy. Znalazł pudełko. Było pełne banknotów. Wepchnął je do worka i przeskoczył na naszą stronę kontuaru.

Przez moment obaj stali bez ruchu.

– Mam ochotę zrobić coś szalonego/ – zawołał ten, który skakał przez kontuar.

– Daj spokój, spadamy! – zawołał drugi.

– MAM OCHOTĘ ZROBIĆ COŚ SZALONEGO! – wrzasnął pierwszy. Wycelował broń w barmana i oddał 3 strzały. Mierzył w brzuch. Starym szarpnęło 3 razy i upadł.

– TY PIERDOLONY IDIOTO! PO CHUJ TO ZROBIŁEŚ? – ryknął wspólnik tego, który strzelał.

– NIE NAZYWAJ MNIE IDIOTA! CIEBIE TEŻ ZABIJĘ! – wrzasnął pierwszy, obrócił się i wycelował broń w kumpla. Ale się spóźnił. Kula tamtego trafiła go w nos i wyszła mu tyłem głowy.

Zwalił się na ziemię, przewracając stołek. Drugi drab rzucił się do drzwi. Policzyłem do 5 i pognałem za nim. Dwaj starcy wciąż byli żywi, kiedy wybiegałem. Chyba.

Wskoczyłem do wozu. Ruszyłem z piskiem, dotarłem do najbliższej przecznicy, skręciłem w prawo, potem w jakąś alejkę. Zwolniłem i po prostu jechałem przed siebie. Dopiero wtedy usłyszałem syrenę. Zajarałem papierosa zapalniczką z tablicy rozdzielczej, włączyłem radio. Trafiłem na rap. Nie rozumiałem, o czym gość nawija.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: