– A co, uważasz, że pożrę go sama? To ten tu oto nadziewany trup cię przygonił? Miałaś przeczucie? – Nie mów do mnie o trupie, jeżeli mam go jeść! Nie ten. Prawdziwy. Nasz. Daj mi coś, piwa, koniaku, whisky, najlepiej piwa, bo jestem wstrząśnięta. Zmarnowałam sobie życie.
– Nie ty pierwsza i nie ty ostatnia – pocieszyłam ją, wstawiając kurczaka do pieca i regulując płomień. – Piwo jest w lodówce, możesz wyjąć. Whisky też. Koniaku w lodówce nie trzymam.
– Nie, jednak wolę piwo.
Wyciągnęłam z kredensu szklanki i przyjrzałam się jej. Wyglądała prześlicznie, zmarnowanego życia nie było po niej widać. Zdenerwowanie owszem, ale ten stan przytrafiał się jej często, tyle że tym razem zaznaczał się silniej niż zwykle. Usiadłyśmy w pokoju.
– No więc mów. Co się stało? – Wszystko. Straciłam faceta i chyba go już nie odzyskam, a poświęcać się nie będę, a na stratę też się nie zgadzam…
Przerwałam jej.
– Czekaj, chwileczkę. Bardzo cię przepraszam, ale nie wiem, którego masz na myśli. Dominik…? – No, a któż by inny…? O, cholera… Można powiedzieć, że opadły mi ręce. Jeśli Dominik wchodzi w paradę, z Martusi już pożytku wielkiego nie będzie. Diabli nadali, co za numer on znowu wywinął…?
– … nie toleruje konkurencji – mówiła dalej nerwowo. – A ja go zostawiłam wczoraj wieczorem, on doskonale wie dlaczego, chociaż próbowałam się wyłgać czymkolwiek innym, i najgorsze, że nic nie powiedział, tylko był taki kamiennie wściekły. Nie, chyba raczej martwo-kamienny. Albo martwo-wściekły. I ja teraz jestem, rozumiesz, rozdarta na dwie nierówne połowy…
– Połowy są zawsze równe – mruknęłam, chociaż wcale nie byłam takiego zdania.
– Gówno prawda. Mnie rozdziera w takie dzioby. Strzępy. To nie jest równa linia.
I to tak lata z jednej połowy na drugą, tu więcej albo tam więcej, to jak one mogą być równe? I te dziobate strzępy zmierzysz? I co ja mam zrobić, dzika namiętność na obie strony, jedna dla męża, druga dla żony…
– Wariatka.
– A czy ja mówię, że nie…? W gruncie rzeczy rozumiałam ją doskonałe. Niczego człowiek nie zrozumie lepiej niż tego, co odczuł na własnej skórze. Przeżył. Też miałam takie objawy i też mi chłop wszedł w paradę.
Przeleciało mi przez pamięć. Jego piękna, męska twarz, jego ręce, przeguby…
Ciągnęło mnie do nich z szaleńczą siłą, dotknąć, ująć je w dłonie, przytulić do nich policzek… Skłonny był odpłacić mi wzajemnością, właściwie nawet odpłacił, chociaż trochę dziwnie…
Kasyno stanęło pomiędzy nami.
– Tu seks, a tam brzęk automatów – kontynuowała Marta rozgorączkowana, rozgoryczona, nieszczęśliwa i wściekła, z ust mi wręcz te słowa wyjmując. – Przez drzwi słychać. Tę parszywą kulkę widziałam jak żywą, wskakiwała w dwudziestkę, a dwudziestka była obstawiona maksymalnie, kornery, splity, numer, szarymi żetonami. One były moje, te szare…
Coś mi się w środku zrobiło, bo też najchętniej grywałam szarymi, i tak właśnie trafiłam kiedyś zero trzy razy pod rząd.
– I tu łóżko i jego twarz nade mną, no, symbolicznie, a tam te rzeczy, i co miałam zrobić…? Wiedziałam doskonale, co powinna była zrobić, i równie dobrze wiedziałam, co ja bym zrobiła. Jakie tam bym, zrobiłam. Straciłam faceta nieodwołalnie.
No dobrze, ale ona była młodsza ode mnie o przeszło dwadzieścia lat! I ja miałam już wówczas odchowane dzieci, a ona jeszcze nie miała ich wcale! A chciała mieć, chciała być normalną kobietą, żoną i matką…
– I dlatego mnie z nim wtedy nie było – dokończyła, zgnębiona ostatecznie.
Coś jeszcze przedtem powiedziała, ale nie usłyszałam, pogrążona przez moment we własnych wspomnieniach. Nie miałam jednakże najmniejszych wątpliwości, że mówiła świętą prawdę. Mężczyzny z hazardem nie da się pogodzić, albo miłość albo gra, kobieta na taki układ pójdzie, mężczyzna w żadnym wypadku! No, może jeden na parę milionów.
Przecknęłam się nagle.
– Zaraz, kiedy? – Co kiedy? – Kiedy cię nie było i gdzie? – Jak to kiedy i gdzie, mówię, jak znaleźli tego trupa! – Jakiego trupa? – Tego, co z nim przyleciałam, mówię przecież! – Chaotycznie dosyć. Myślałam, że mówisz o namiętnościach.
– Joanna, ty chora jesteś? – zatroskała się Martusia nagle. – Trup nam spada jak z nieba, a ty nawet i na taki dar losu nie zwracasz uwagi? Rozumiem, że ja, mnie nieszczęście spotkało, ale dlaczego ty? – Bo mnie też spotkało, tylko wcześniej.
– No to już się zdążyłaś do niego przyzwyczaić. A ja mam na świeżo.
– Też się przyzwyczaisz. Możesz powiedzieć jakoś porządnie i po kolei? Nie o Dominiku i kasynie, bo te rzeczy mam w małym palcu, tylko o trupie.
– Kiedy to się wszystko wiąże. Dominik nie ma alibi, bo go zostawiłam, poleciałam do kasyna i wcale mnie z nim nie było.
Spróbowałam się zastanowić.
– Wtedy, kiedy go mordował…? – Kto…?! – Dominik… No nie, morderca. Sprawca.
Marta zgarnęła z kuchennego stołu dwie puszki piwa i szklankę.
– Wiesz co, usiądźmy może, bo ja wiem, że tobie na stojąco umysł nie działa. Ale w zasadzie tak, to znaczy możliwe, że tak, z tym, że zdaje się, nie jest pewne, kiedy go mordował.
Zabrałam drugą szklankę, chociaż prawie już przestałam pić piwo ze względu na odchudzanie. Uznałam, że raz na parę tygodni nie powinno mi zaszkodzić. Usiadłyśmy wreszcie w pokoju, to znaczy ja usiadłam, a ona zwinęła się w kłębek w rogu kanapy i pojęczała sobie troszeczkę z twarzą w ozdobnej poduszce. Uniosła wreszcie głowę, żeby napić się piwa.
– Powiedz wszystko ściśle i od początku – zażądałam twardo.
– Tak naprawdę, miałam nadzieję, że ty się zajmiesz tym trupem, a ja będę mogła tonąć w boleściach własnych – westchnęła Martusia, głęboko rozżalona. – A ty tak…
– Zajmę się trupem, jak się dowiem w czym dzieło, a ty sobie toń. Gdzie go w ogóle znalazłaś? – To nie ja go znalazłam, ale w ogóle w Marriotcie.
– Co…?! – W Marriotcie. A co…? Pamięć mi nagle odblokowało i już wiedziałam, że temat nam się nieźle rozrośnie i z pewnością przekroczy zaplanowane ramy.
– Cholera – powiedziałam z ponurą troską. – To mój trup.
Martusia zakrztusiła się piwem i prychnęła na stół.
– Wiesz co, nie zaskakuj mnie tak, bo szkoda piwa. Jak mam to rozumieć, że twój? Zabiłaś kogoś dla dobra scenariusza? On nam pasuje? – Myślałam, że to ty wiesz, czy nam pasuje, skoro z nim przyleciałaś, ale nie. Mam na myśli, że nie ja go rąbnęłam. I w ogóle się do niego przyznać nie mogę, chyba nawet podwójnie, ponadto wątpię, czy nam pasuje. Tym bardziej mów, skąd on do ciebie! Marta sposępniała, opuściła nogi na podłogę, usiadła normalnie, wylała z puszek resztę piwa i westchnęła ponownie.
– Szczerze mówiąc, wolałabym, żebyśmy go wymyśliły…
– Wymyślonego mam – przerwałam jej. – Kloszarda. Nie dam głowy, czy nie był nawet prawdziwy.
– Jakiego kloszarda? – Paryskiego.
– I co on, ten paryski kloszard, robił? – Nic. Leżał.
– Gdzie? – Koło Tati’ego na Montmartrze. Gdzieś tam koło Clichy.
– Strasznie dużo mi to mówi. W Paryżu byłam raz w życiu. Powiedz porządniej! Kloszard leżał na chodniku, przykryty od góry workiem, wyglądał jak kupa szmat, z której wystawały buty, i zainteresowałam się nim tylko dlatego, że parkowałam tuż obok. Siedziałam w samochodzie na miejscu pasażera, bo na miejsce kierowcy świeciło słońce, czekałam na własne dzieci i nie miałam co robić. Rzucałam na niego okiem, trochę zaciekawiona, czy śpi, czy też nie żyje. Wnioskując z doskonałej obojętności przechodniów, obejrzano by go bliżej dopiero, kiedy by się zaśmiardł, co w panującym upale powinno nastąpić dość rychło.
Powiedziałam o nim Martusi, która trzecią puszkę piwa uznała za niezbędną i poleciała po nią do lodówki. Rozważałyśmy przez chwilę przydatność kloszarda, obojętne, żywego czy martwego.
– W żadnym razie nie zgadzam się przenosić akcji do Paryża! – powiedziała Marta stanowczo. – To znaczy, łatwo zrozumiesz, że ja sama zgodziłabym się chętnie, ale te… zaraz, chciałam się wyrazić elegancko… ci finansowi decydenci na to nie pozwolą.
A u nas jednak, co by o tym kraju nie myśleć, zwłoki z ulicy zbierają.
Kiwnęłam głową.
– No więc mów, wobec tego, o naszym krajowym trupie i niech ja się wreszcie dowiem, jaką głupotę wywinęłam tym razem. Nie, ty pierwsza, ja potem. Kiedy to w ogóle było? – Dzisiaj. To znaczy wczoraj. Zaraz, które? – Nie wiem, które. Początek kiedy był.
– Nie wiem, co było początkiem i kiedy nastąpił. Masz na myśli zbrodnię czy moje osobiste turbulencje? – Jedno i drugie, jeżeli się wiąże. Czy my się nigdy nie dogadamy? – Jakoś nam to dzisiaj źle wychodzi, fakt – przyznała Martusia smętnie. – Nie wiem, czy się wiąże. Pozornie owszem, a de facto przysięgam ci na kolanach, że nikogo nie zabiłam. Dominik też nie, jestem pewna. On niezdatny. Chociaż… czy ja wiem? Taki był na mnie zły, że może z rozpędu…? Uznałam, że muszę jej tu urządzić prawdziwe, rzetelne przesłuchanie. Przyniosłam z kuchni jeszcze jedno piwo, żółty serek i nóż, żeby chociaż przez chwilę nigdzie nie latać.
– Czekaj, po kolei. Kiedy porzuciłaś Dominika i poleciałaś do tego kasyna?
– Wczoraj o dziesiątej wieczorem. Może trochę po.
– A gdzie z nim w ogóle byłaś? – W Marriotcie.
– Coście, do diabła, robili w Marriotcie?! Możesz to powiedzieć jakoś porządnie? – O Boże, ja cierpię, a ty się czepiasz szczegółów! No dobrze już, dobrze. Miał przylecieć wczoraj producent ze Stanów, pertraktuje sprawę koprodukcji, znane osoby artystyczne, dokument, jestem w tym i chcę być, czekaliśmy na niego…
– Gdzie dokładnie? – W knajpie, rzecz jasna. Od dziewiętnastej pięć, właśnie w Marriotcie, w tej poetycznej… no, jak jej tam… nie Balladyna, ale Słowacki… Lilia Weneda! – Tuż obok wejścia do kasyna! – Toteż właśnie, i z tego się wzięło całe nieszczęście…
– Zaraz. Tam trzeba zamawiać stolik! – A czy ja mówię, że nie? Tycio zamówił.
Wiedziałam bardzo, dobrze kto to jest Tycio, noszący, rzecz jasna, normalne, ludzkie imię i nazwisko, ale zwany Tyciem, bo był wielki i gruby. Telewizyjna szycha, zaprzyjaźniona, i z Martusią, i z Dominikiem.