Udało nam się wreszcie wrócić do spraw ściśle zawodowych i nawet dojść do jakichś twórczych wniosków. Oba trupy były nad wyraz przydatne, chociaż ten pierwszy nastręczał trudności. W kwestii prawdziwych dziejów Słodkiego Kocia moja pamięć potrzebowała wsparcia, którym Martusia nie mogła mi służyć, Anitę zaś znałam zbyt dobrze, żeby się spodziewać telefonu od niej tak od razu. Jego śmiertelne zejście właściwie nie zostało oficjalnie stwierdzone, przyczyniając mi lekkiego niepokoju, co nie przeszkadzało jednakże użyć go i dopasować zwłoki do scenariusza.

Prawie. Nie do końca. W paradę wszedł Dominik. Z komórką przy uchu Martusia zmieniła się na twarzy i świat jej się nagle skurczył do jednej dziedziny i jednej istoty ludzkiej. Na pytanie, co się stało, odpowiedziała mi, że nie wie, nie może i musi, tak sprzeczne potrzeby uwzględniłam czym prędzej i przestałam truć tekstem. Wyleciała ode mnie jak do pożaru.

Co ten Dominik zdołał wykombinować, nie siliłam się odgadnąć. Wielką przyjemność sprawiła mi myśl, że to nie ja się w nim zakochałam i nie moje wnętrze szarpie się w dzikich rozterkach. Odszarpało swoje kiedyś i teraz już by chyba nie dało sobie rady z tym świństwem…

* * *

Uzgodniwszy, mimo przeszkód, z Martusią, że jednak nie będziemy się ograniczać do pełnej jedności miejsca, a tym bardziej akcji, nie wspominając już o czasie, zuchwale poszłyśmy w koszty.

– No i cóż takiego, najwyżej wyrzucimy później część tekstu albo przeniesiemy sceny w miejsce znajome – powiedziałam do niej z irytacją przez telefon, starannie omijając temat Dominika. – Chociażby do stajni. Stajnię mamy w planach, możemy jej użyć dwa razy.

– No, wiesz, sejf bankowy w stajni to może już trochę za bardzo nietypowe – zaprotestowała w pierwszej chwili.

– Z sejfu zrobimy skrytkę pod żłobem. A pożar trzeba pokazać, bo to ma być widowisko, a nie drętwe gadanie! – A nie mógłby się zakraść zwyczajnie i wygrzebać te taśmy ze żłobu? Mówiłaś, że w stajniach nie ma psów i nikt nie będzie szczekał! – Ale w tym boksie może być kozioł. Sałagaj miał kozła, żył w przyjaźni z koniem.

Z rogami. Kozioł, znaczy, z rogami, nie koń. Więc on się boi kozła i woli spalić.

– Oszalałaś, mamy spalić żywe zwierzęta…?! – Zwierzęta uratujemy wszystkie co do jednego i w ogóle nie może się to sfajczyć do imentu, pożar ugasimy, bo taśmy należy ocalić… A w ogóle kota masz? Przecież stajnia to ostateczność, on podpala jego willę, też bez skutku, bo pokażemy, jak Łukasz tuż przedtem wynosi taśmy…

– Czekaj, zaraz! Przed trupem czy po trupie? – Po oczywiście. Po pierwszym, widz już ma sensację…

– To nie Łukasz wynosi, to Marek! Zakłopotałam się na malutki momencik, bo okazało się, że mylę bohaterów naszego serialu. No nic, uporządkuję ich sobie później…

– Wszystko jedno! W ogóle nie pokażemy, kto wynosi. A w ten sposób, rozumiesz, zostają na nim ślady tego podpalania i widzi je przypadkowy człowiek, i już mamy namiar na drugiego trupa…

– Ale przecież nie możemy ich tak ścieśniać, jednego za drugim! – Skąd, po drodze będzie dużo! Ja streszczam. A właśnie po drugim trupie dojdziemy do sprawcy, a przedtem już wszystko będzie wyglądało beznadziejnie, rozumiesz, niech się widz zdenerwuje, podejrzenia padają na niewinnego i w ogóle straszne rzeczy! Martusi się to spodobało, pochwaliła mnie z ogniem, zdolnym wywołać ten zaplanowany pożar, ale wciąż usiłowała myśleć praktycznie.

– To nam wszystko cholernie podroży, teatr nie przewiduje…

Przerwałam jej, od razu rozzłoszczona.

– Co teatr, jaki teatr, ty odchromol się ode mnie z tym teatrem telewizji! Wszystkie sceny w jednym pokoju, nawet widoku za oknem nie można zobaczyć, takie rzeczy działają klaustrofobicznie! Ja czegoś podobnego nie będę pisać, potrzebuję przestrzeni! Każdy człowiek potrzebuje przestrzeni, z wyjątkiem myszy pod miotłą! – Dlaczego myszy pod miotłą? – Ona chyba lubi zacisznie. Proszę bardzo, możemy napisać dialog dwóch myszy pod miotłą, ale wątpię, czy starczy na serial. I jeśli jedna drugą rąbnie, nie będzie już miała z kim gadać. Monolog…? – O Boże…! Przestań mnie straszyć, dobrze? – Więc sama widzisz. A wydarzenia podejrzane, zagadkowe i do tego przestępcze interesują wszystkich, od maglarki do biskupa, chociaż biskup się nie przyzna. Będzie oglądał ukradkiem.

– Ale będzie…? – Otóż to! A jeszcze ci bonzowie z telewizji poczytają w scenariuszu sami o sobie i każdy dozna ulgi, że nie on chował, nie on kradł i nie on podpalał. A jeśli on, nie wychodzi na jaw i ma z głowy, a za to może liczyć na tę waszą tajemniczą oglądalność! – Tu masz rację, podsuniemy im tekst na przynętę, ale zastanów się, na końcu wyjdą koszty! Wystraszą ich tak, że nawet nie zaczną czytać! – Ostatnią stronę chwilowo zgubisz – poradziłam beztrosko. – Ewentualnie możesz coś sfałszować, przeoczysz jakąś pozycję albo co.

Marta zastanawiała się przez chwilę.

– No owszem, to jest możliwe. Sfałszuję… Zwariowałaś, jakie sfałszuję, to mowy nie ma! Ale mogę zrobić kosztorys alternatywny, oszczędnościowy…

– Ta droższa wersja zginie! – ucieszyłam się.

– Chwilowo się gdzieś zapodzieje – skorygowała Martusia. – A skoro tak, to pisz! No dobrze, idziemy na całość! Potrzebny mi się zatem okazał dom do podpalenia, bo, jak zwykle, musiałam sobie znaleźć jakieś realia. Udałam się na rekonesans. Odruchowo zupełnie, wręcz, można powiedzieć, bezwiednie, pomyślałam o siedzibach dawnych prominentów, niewidzialną siecią powiązanych z nieboszczykiem Słodkim Kociem Ptaszyńskim. Czy może o sługach i pomagierach prominentów, bo, wedle mojej wiedzy, osobiście bali się z nim kontaktować, delegowali zaufany personel. Z dawnych akt i nieco późniejszych okruchów informacji mniej więcej wiedziałam, gdzie mieszkali kiedyś, a nawet gdzie mieszkają obecnie. Mgliste to było dosyć i należało może zadzwonić w tej sprawie do Anity, ale przecież szukać ich naprawdę i świadomie wcale nie zamierzałam.

Pomijając już to, że nie zamierzałam także nikogo podpalać. Po prostu teren, dostęp, jakieś zabezpieczenia czy cokolwiek innego, mogły mi nasunąć twórcze pomysły.

Minęły czasy, kiedy upierałam się przy detalach i koniecznie musiałam osobiście błąkać się nocą po jeziorze lub też przełazić przez żywopłoty w czasie gradobicia, potrafiłam sobie mniej więcej wyobrazić rozmaite warunki atmosferyczne z doświadczenia, na penetrację udałam się zatem w biały dzień. Ponadto wcale jeszcze nie zostało ustalone, że złoczyńca musi podpalać w nocy, może nam wyjdzie, że dzień będzie bardziej przydatny? W ciemnościach ogień widać od razu, w żywym słońcu najwyżej trochę dymu i nikt zbyt szybko nie pcha się z hydrantem…

Dawna enklawa pracowników MSW, cały, skupiony w sobie kawałek dzielnicy, nie pasował mi kompletnie. Właśnie przez ciasnotę. Diabli wiedzą, jakie ci ludzie mieli mieszkania, ale patrząc od zewnątrz, tulili się do siebie niczym jaskiniowcy, ściśnięci jakoś, jakby im to zbicie w kupę zapewniało poczucie bezpieczeństwa. Albo może ideologia nimi kierowała, stłoczona masa, metr od masy już odludzie, a jednostka na odludziu musi być podejrzana. To już nawet ten cały Kocio Ptaszyński dysponował wokół domu większym luzem!

Co do poczucia bezpieczeństwa niewątpliwie mieli rację, do podpalania nie nadawali się wcale. Musiałam przypomnieć sobie, gdzie też znaleźli miejsce na wille, kiedy zmiana ustroju pozwoliła im ujawnić posiadane bogactwo. Plątało mi się po głowie parę adresów, nie bardzo dokładnych, i zdążyłam ugrzęznąć w korku przy Bartyckiej, zanim wreszcie zdołałam oprzytomnieć. Czort ich bierz z obecnymi miejscami zamieszkania, na jaki plaster mi potrzebni, nie szukam przecież złoczyńców, tylko odpowiedniego obiektu, a kto w nim mieszka, co mi za różnica? Niech sobie mieszka na zdrowie, nic mu złego nie zrobimy!

Pojechałam dalej okrężną drogą, żeby ominąć ten korek, i znalazłam nawet kilka pasujących budowli. Najbardziej przypadł mi do gustu dom, przed którym parkowała akurat furgonetka, przynależna, sądząc z napisów reklamowych, do czegoś telewizyjnokomputerowego, czego nie zrozumiałam, bo zatrącało o elektronikę i nic mnie nie obchodziło. Człowiek wynosił z niej jakieś pakunki i wnosił je do domu, musiałam przeczekać pojazd z przeciwka, miałam zatem czas przyjrzeć się walorom obiektu.

Pasować, pasował, ale miał jedną wadę, mianowicie był murowany. Podpalać drewniane, to małe piwo, z murowanym bywają kłopoty, cegła sama z siebie nie chce się palić i trzeba jej dokładać strasznie dużo rozmaitych materiałów łatwopalnych, a czasem nawet wybuchowych. No nic, możemy przecież wymyślić wnętrze z samych tworzyw sztucznych albo jeszcze lepiej, z tworzyw sztucznych przemieszanych z antykami, wykonanymi, jak wiadomo, z drewna idealnie wysuszonego…

Zastanawiając się nad więźbą dachową i ewentualnie drewnianymi stropami, co należałoby uzasadnić może wiekiem budynku, pojechałam dalej i prawie nie zwróciłam uwagi na nazwę ulicy. Zapamiętałam tylko, że jest jakaś roślinna. W oczach utrwalałam sobie jeszcze rozmieszczenie okien, bo może podpalacz wrzuci coś górą, pochodnię na przykład, względnie ognistą strzałę, oraz ogrodzenie, solidne, trudne do sforsowania, za to niezłe do ukrycia rozmaitych pułapek i alarmów…

Zanim przez Siekierki wróciłam do miasta, zdążyłam wyobrazić sobie tysiąc najróżniejszych idiotyzmów, umeblować cały ten dom od piwnic po strych i zastanowić się, po co w ogóle mamy go podpalać. A, prawda, złoczyńca chce zniszczyć dokumenty, świadczące o jego przestępczej przeszłości… Nie, jeszcze nie tak, zasugerowałam się Ptaszyńskim, nie dokumenty, tylko taśmy, świadczące i tak dalej…

Doskonale, miejsce znalazłam, mogę kontynuować…

Usiadłszy przy komputerze, zorientowałam się, że chała z miętą, nie warto mówić, co mogę kontynuować, bo i tak wszyscy to słowo doskonale znają, bez Marty nie zrobię nic. Na telewizji, jako takiej, znam się niczym kura na pieprzu, ubeckie dokumenty wlazły mi w paradę, nie mogę się od nich odczepić, a kompromitujące materiały telewizyjne wyglądają zupełnie inaczej. I treść odmienna, i forma… I diabli wiedzą, czego naprawdę mogą dotyczyć, trafię przypadkiem w środek tarczy i Martę rzeczywiście wyrzucą z pracy. Niedobrze.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: