– Możesz to powiedzieć jakoś tak, żebym ja też zrozumiała? – Spróbuję. Napad na bank na Jasnej. Słyszałaś o czymś takim? – Nie.
Zastanowiłam się i policzyłam lata.
– No owszem, rozumiem, to było przed twoim urodzeniem, ale i tak się dziwię.
Sprawa niejakiej Gorgonowej rozgrywała się przed moim urodzeniem, a jednak o niej słyszałam mnóstwo, mimo że wcale nie pracowałam w żadnych mediach. Więc sama widzisz… Zatuszowali ją dokładnie i gruntownie.
– Czekaj, niech ja nadążam. Gorgonową czy bank? – Bank oczywiście. To był taki nasz prywatny napad stulecia, nie pamiętam, ile osób padło, ale co najmniej dwie, a możliwe, że trzy. Pozabijano strażników. Nie wiem też, ile forsy zgarnęli, ale zdaje się, że prawdy na ten temat nigdy nie ogłoszono. Sprawcy znikli jak sen jaki złoty…
– Ja dziękuję. Mogę mieć sny z jakiegoś innego metalu? – Możesz. Bandziory to byli jakoby, ci sprawcy. Po latach, zakulisowe i mętnie, dowiedziałam się, że zorganizowali ten dowcip faceci z UB, a osobisty udział brał nasz trup.
– Który…?! Mamy dwa…! – Ten pierwszy. Znaczy, ten mój. I Anity. I teraz mam pytanie. Jak myślisz, czy mogły się zachować jakieś taśmy, zdjęcia, cokolwiek, z tamtych czasów? Sprzed trzydziestu sześciu lat? Martusia podniosła się z fotelika, przeszła trochę nerwowo pół mojego mieszkania, wylała resztkę piwa z puszki i przyniosła z lodówki nową. Widać było, że cały czas intensywnie myśli.
– Wiesz, ja już bym chyba wolała tego kloszarda z Montmartru – rzekła w końcu z niesmakiem, zatrzymując się wreszcie przy moim biurku. – Myślisz, że ktoś ten napad kręcił? – Pojęcia nie mam i nie było o tym mowy, ale w tamtych czasach istniało coś takiego jak kronika filmowa. Istnieli jeszcze prawdziwi dziennikarze, szczególnie jeden, zapomniałam, jak się nazywał, ale latał z kamerą po mieście i łapał różne rzeczy. Mógł trafić przypadkiem. Pierwszy lepszy gówniarz mógł mieć przy sobie aparat fotograficzny…
– I tak by sobie pstrykał, zamiast coś zrobić…? – Puknij się, co miał robić? Strzelanina pod bankiem, trup się gęsto ściele, a gówniarz ma coś robić…! Jeśli łeb wystawił i pstrykał z ukrycia, to i tak chwała mu za to! Ludzie się po bramach chowali! Ponadto sami mogli filmować z ukrycia, podstępnie, jedni przeciwko drugim, tam ogólna wrogość panowała. Wszystko jest możliwe i załóżmy, że było.
– To mogło zostać w archiwum – przerwała mi, ożywiając się stopniowo. – Kazali zniszczyć już dawno, ale rozumiesz, ktoś tam zniszczył coś innego, specjalnie, albo pomylił numer, i ten nasz zawładnął szczątkami…
– Palili akta i co popadło – podchwyciłam. – A szczątki, otóż to, zostały! I możemy się na tym oprzeć! – Zaszantażował ich, nie wiem kogo…
– Wszystko jedno! – I wykończyli go, żeby mu odebrać! I zamknąć gębę! Zaraz – zreflektowała się nagle – a jeśli on tego nie miał przy sobie? – Toteż właśnie dlatego musimy podpalać! – przypomniałam jej z triumfem.
Kiwnąwszy kilkakrotnie głową, Martusia uruchomiła pamięć.
– Czekaj, zaraz, trzydzieści sześć lat… Ale przecież sama mówiłaś, że i później robili te rozmaite przekręty, nie? Bo zwracam ci uwagę, że musimy brać pod uwagę wiek, to nie mogą być stare próchna, takiemu nad grobem już nie zależy! – Przeciwnie, takiemu nad grobem zależy patologicznie. Na władzy. Umrze, a władzę jeszcze chce zachować i jest to zjawisko odwieczne, którego ja osobiście nie rozumiem, ale mam pewność, że istnieje. Niemniej jednak masz rację, z próchnem won, nawet starszawy piernik powinien być przyjemny do oglądania. Policzmy sobie…
Z wielką starannością i dla pewności na papierze wyliczyłyśmy, ile też lat mogliby mieć obecnie przestępcy z ostatnich chwil minionego ustroju. Ptaszyński, jego datę urodzenia przypomniałam sobie z akt, liczył w chwili zejścia zaledwie sześćdziesiąt jeden wiosen, nawet emerytura mu jeszcze nie przysługiwała, różni inni mogli dobiegać pięćdziesiątki, a co zdolniejsi, dziedziczący styl życia po tatusiach, czterdziestki nie osiągnęli. Sam kwiat. Na dobrą sprawę mogłyśmy przebierać jak w ulęgałkach.
Tyle że, niestety, w żaden sposób nie mogłam zagwarantować, iż inicjatorzy i sprawcy napadu na bank przeszli do pracy w telewizji. Chyba nawet było to mocno wątpliwe, a pisałyśmy wszak serial o machinacjach telewizyjnych!
– To ja cię proszę, może nie opierajmy się na tym napadzie stulecia? – poprosiła Martusia trochę niepewnie. – Coś z późniejszych czasów też nam się nada.
Przerwałam pisanie w pół zdania i zastanowiłam się.
– Kto w tym naszym całym rządzie, w partiach, w sejmie, czy gdzieś tam, jest najstarszy? – spytałam z namysłem. – W telewizji też może być. Orientujesz się? – Wiekowo mogłabym może jakoś ich ustawić, ale to co? Do czego nam oni? Ma to być szlachetna postać czy przestępca? – Przestępca zakamuflowany. Ten właśnie z tamtych, co to tego, rozumiesz. Udało mu się zostać w cieniu, a teraz pół miasta wymorduje, żeby nie wyszło na jaw, że z Ptaszyńskim-podwładnym złoczyństwa przemytnicze wykonywał…
Cud istny, że prychnięcie piwem Martusi ominęło jakoś drukarkę. Złoczyństwa przemytnicze spodobały jej się wręcz do szaleństwa, przez długą chwilę nie mogła się uspokoić.
– No i cóż takiego, skrót myślowy, wielkie rzeczy – powiedziałam z irytacją. – Co ja ci tu mam łopatologię stosować! – Uwielbiam twoje skróty myślowe! Złoczyństwa przemytnicze, zapamiętam to sobie…
– Nie muszą być koniecznie przemytnicze – zezwoliłam łaskawie. – Czekaj, bo ja myślę o takim… jakże on się nazywał? Telewizyjne bóstwo, powinnaś wiedzieć, Szczepański chyba…? Był taki? – Był. Zgadza się.
– No i on właśnie po perskich dywanach w butach chodził…
– Gdyby chodził bez butów, zostałby, jak sądzę, dokładniej zapamiętany? – Rzecz w tym, że w zabłoconych. Uwielbiał podobno. Im większy gnój miał na tych kopytach, tym większe szczęście z niego biło, może nawet specjalnie w różne gówna wdeptywał, żeby mieć pokarm dla dywanów…
– Joanna, przestań! Zadławisz mnie, przełknąć nie mam kiedy! – Nie przełykaj chwilowo. Czekaj, nie o niego mi chodzi. Znana postać i chyba go już diabli wzięli, więc na co nam, ale pętał się koło niego taki cichutki piesek, jak mu było, Pętak…? Płucko…? Pyłek…? – Kwiatowy! – zawyła Martusia.
– Ty młoda jesteś, nie masz osobistego stosunku do czasów – powiedziałam z niezadowoleniem. – Ten Pucek… nie, to imię dla psa, zbyt szlachetne… Może Pupek… No, wszystko jedno, ale młodszy był wtedy, taki niewidzialny i niesłyszalny, skromna gnidka, a skąd wiesz, czy on nie zmienił nazwiska i teraz we władzach telewizyjnych nie siedzi? Nawet nie na świeczniku, tylko jako doradca, wtedy też robił za coś w rodzaju doradcy, nikt nawet o nim nie wie, a gorszy niż ten, jak on się nazywał, ojciec Józef, szara eminencja kardynała Richelieu, i tak samo się rzuca w oczy…
Rozterka Martusi wręcz zabrzęczała w powietrzu.
– Pasuje, owszem, ale słuchaj, co my piszemy? Utwór historyczny czy współczesny? Kardynał Richelieu to dla mnie za dużo, opanuj się, ja cię proszę! – Lubię historię – powiedziałam stanowczo.
– To sobie lub, ale nie do tego stopnia! Z drugiej strony to doradztwo się zgadza, sama podejrzewam takie uszne podszepty…
– Istnieją podszepty nie uszne? Do tematu mogłyśmy wrócić dopiero po bardzo długiej chwili, kiedy anatomia przestała nam już wchodzić w paradę. Cały dowcip leżał w tym, że myślało nam się albo zbyt szybko, albo wcale, a przy zbyt szybko słowa nie nadążały. Nie jest wykluczone, że udało nam się stworzyć nowy język, nie istniejący na świecie, który, niestety, nie został utrwalony, ponieważ w pośpiechu umknął nam z pamięci.
– No dobrze – powiedziała wreszcie Marta. – I na co nam ten Pipek? On może nawet jest prawdziwy, ale co z nim zrobimy? W tym momencie odezwał się brzęczyk w domofonie.
– Kto to? – spytała Marta.
– Nie mam pojęcia – odparłam, idąc do przedpokoju i zwalniając zamek. – Nie chodzi o to, żeby koniecznie z nim. Ale jakaś podobna postać jest naszym przestępcą, zaraz, zapomniałam, Łukasz czy Marek…? Ktoś wszedł do domu, usłyszałam szczęknięcie. Z reguły nie zadawałam głupich pytań w rodzaju: „kto tam?”, ponieważ, nie wiadomo dlaczego, dzwonili do mnie wszyscy.
Dzieci i goście sąsiadów, listonosz, pracownicy administracji, właściwie każdy, i dawno przestało mnie interesować, kto do kogo idzie.
– Oszalałaś, zbrodniarza jeszcze nie mamy – zaprotestowała z oburzeniem Marta.
– Do tej pory stawiałyśmy na, zaraz, co to miało być, a, na mściwą miłość! Poza tym, oni obaj za młodzi! Ale powiem ci, że ten szantaż bardziej mi się podoba. Poważniej wygląda.
– No to szukaj Płucka…
U drzwi odezwał się gong. Otworzyłam, również bez żadnych pytań, nastawiona na uprzejmą informację, że numer dwadzieścia cztery znajduje się w oficynie i ten ktoś niepotrzebnie leciał na trzecie piętro. Otworzyłam i prawie skamieniałam.
Stał przede mną facet-szał. Po męsku piękny, elegancko ubrany, wiekiem do mnie zbliżony, ale co z tego, za moimi plecami znajdowała się Martusia, o dwadzieścia lat ode mnie młodsza, której jakieś słowa zamarły na ustach, aczkolwiek osobnik za drzwiami nie miał żadnej brody, ogolony był normalnie. Nie blondyn, ciemnowłosy. Oblicze przyozdabiał uprzejmym uśmiechem.
O, żadne takie! W życiu się więcej nie dam narwać, sam Apollo Belwederski mógł mi się kłaniać w progu, obojętne w jakim stroju, a choćby nawet i bez. Co nie przeszkadzało potraktować go życzliwie.
– Pan do kogo? – spytałam grzecznie.
Za sobą usłyszałam coś pośredniego między świśnięciem a jękiem. Odwróciłam się.
– No i czego? – spytałam z urazą. – Przecież nie ma brody? – Ale mógłby zapuścić, nie? – odparła natychmiast Martusia.
Odruchowo zupełnie obie utkwiłyśmy w nim wzrok prawdopodobnie pytający.
Facet jakby nie słyszał.
– Do pani Joanny Chmielewskiej – odpowiedział na moje pierwsze pytanie.
Nie zamierzałam się ukrywać.
– To ja. Słucham pana.
– Podinspektor policji, Cezary Błoński. Służę legitymacją.
Popatrzyłam na zaprezentowany mi dokument bez wielkiego skupienia, bo i tak nigdy nie widziałam prawdziwej legitymacji policyjnej. Mógł mi pokazać cokolwiek.