– My, proszę dziadka, też nie jesteśmy takie znowu cudowne – odparła Krystyna. – Ciężko z nami wytrzymać. Kilka dni, to jeszcze, ale na dłużej…

– Szukałyście czegoś prawda? Coś było wam potrzebne z dokumentów rodzinnych, znalazłyście to i dlatego chcecie odjechać. Nie wnikam, co to było, ale co? Dobrze zgadłem?

Za Arabellę robiła już teraz ona, więc mogłam sama odpowiedzieć.

– Tak – przyznałam. – Ten jeden moment połączenia rodzin, brakowało mi tego, bo ja rzeczywiście zajmuję się historią. W Noirmont jest straszliwy bałagan w papierach, w Polsce przepadło prawie wszystko, a tu…? Istne cudo! Nawet gdyby dziadek nie chciał, to ja przyjadę w tym grzebać! Tu się dowiedziałam, ile kosztowały guziki niciane do poszewek sto dwadzieścia lat temu!

Kryśka popatrzyła na mnie z podziwem, podziw był bez sensu, nie musiałam niczego udawać, naprawdę zachwycały mnie takie informacje! Obok tych guzików znalazłam czas i koszt naprawy jednej nogi od krzesła, rzeźbionej i polerowanej, w czystym drewnie, bez forniru. Dziadek bawił się znakomicie.

– Guziki niciane…! Jak wy świetnie mówicie po angielsku! Skąd wam się to wzięło?

– Do czegoś przecież trzeba mieć zdolności – westchnęła Krystyna smętnie. – My mamy do języków. Po francusku mówimy jeszcze lepiej, nie wspominając o polskim.

– Szkoda, że nie jestem bogatszy – powiedział dziadek z wielkim żalem. – Podzieliłbym majątek…

– Dobrze, że Williamek tego nie słyszał – rzekła Krystyna, idąc po schodach na górę. – Trafiłby go szlag na samą myśl. I po cholerę byłaś taka czarująca, aż mi się niedobrze robiło, już się bałam, że dosiedzimy do rana!

Zdziwiłam się szczerze.

– Ja? Miałam wrażenie, że ty. Prababcia Arabella do pięt by ci nie sięgnęła!

– A, cholera, lubię tego staruszka. Chciałam być nadęta i antypatyczna, ale chyba mi nie wyszło. A ssie mnie do listu prababci Justyny!

– Ciebie…! A co ja mam powiedzieć?!

– To trzeba było nie ględzić o guzikach, nogach, jajkach i udźcach baranich…!

List pra- i tak dalej -babci Justyny pogodził nas, zanim zdążyłyśmy się pokłócić rzetelnie, czego już chyba obie byłyśmy spragnione. Usiadłyśmy nad nim zgodnie.

„Mój najdroższy – pisała prą- i tak dalej -babcia niewątpliwie do narzeczonego, Jacka Blackhilla. – Mam nadzieję, że pamiętasz, dlaczego przyjechałam do Anglii, mówiłam Ci o tym. Na wszelki wypadek przypominam. Chciałam odnaleźć tego osobnika, posłańca jubilerskiego, a że znalazłam Ciebie, to już druga sprawa. Otóż okazuje się, że on wcale nie wyjechał z Francji, dopiero później uciekł do Ameryki. Okazuje się także, że od tej dziewczyny usłyszałam prawdę, on wcale nie zabił mojego kuzyna Gastona. Co do trucizny w sokołach, to chyba jednak jej nie ma, ale tego nikt nie jest pewien. To w ogóle długa historia i opowiem Ci ją osobiście"…

– No i masz – warknęła Krystyna. – Jak Boga kocham, na widok ptaszka będę gryzła!

– W towarzystwie – mruknęłam. – Ja też…

… „Teraz jadę do Polski, do rodziców. Mój ojciec już wyzdrowiał. Babka próbuje dostarczyć mi zajęcia w bibliotece, ale to nic pilnego. Napomykałam Ci o klejnocie rodzinnym… Nie, to też nie na list, spotkamy się przecież niedługo. Piszę w okropnym pośpiechu. Konie czekają, napiszę spokojniej z domu, chyba że przyjedziesz? Kocham Cię. Twoja, już wkrótce żona, Justyna".

Popatrzyłyśmy na siebie.

– Wariatka – powiedziałam z gniewem. – Kiedy ona to pisała?

– Z szacunkiem dla babci – skarciła mnie Krystyna. – Wydaje mi się, że napisała datę. Ten bazgroł to jest chyba szósty maja 1906 roku.

– Aaaa, początek wieku! No dobrze, inne czasy, wiktoriańskiej panience takie proste słowa przez usta by nie przeszły. Co to w ogóle ma znaczyć?

– Na moje oko… pomijam oczywiście sokoły, od których w końcu szlag mnie trafi… klejnot rodzinny to ten piekielny diament. Pojawia się po przeszło czterdziestu latach, czyli coś o nim było wiadomo.

– A potem nagle przestało być wiadomo… Co za facet miał zabić jej oraz naszego… kuzyna Gastona…? Było gdzieś coś na ten temat?

– Nic takiego nie widziałam. Za to znów widzę tę upiorną bibliotekę, ona mi się chyba zacznie śnić noc w noc. Wyjątkowo przyznaję ci słuszność, trzeba cholerę odwalić. Dobra, jutro umizgam się do dziadka, a pojutrze jedziemy…

***

– Kulturystyka i podnoszenie ciężarów – powiedziała z rozgoryczeniem Krystyna w tydzień później. – Nigdy nie były to moje ulubione dyscypliny sportowe. Słuchaj, może dla odpoczynku poszukajmy czegokolwiek gdzie indziej?

– Chyba jajek w kurniku – mruknęłam gniewnie. – Byłaby to wyraźna odmiana.

Zbliżałyśmy się do końca trzeciej, najdłuższej ściany, mając przed sobą jeszcze tylko czwartą, najkrótszą, bo okienną i zapełnioną książkami zaledwie w połowie, oraz piątą, stanowiącą dwie trzecie pierwszej, od narożnika do drzwi. Zaczynała się chyba najstarsza część tego całego majdanu, grube i ciężkie foliały oprawiane coraz dekoracyjniej, przed nami zaś widniało coś jeszcze gorszego, skarby średniowiecza. Powinny leżeć na pulpitach, przykute łańcuchami do ściany, ręce opadały na sam ich widok.

Uczyniłam uwagę pocieszającą.

– Wielkie nadzieje widzę w ich cenie. Nie było w testamencie zastrzeżenia, że nie wolno nam ich sprzedawać, a czy ty masz pojęcie, ile to jest warte? W średniowieczu za jedno takie dzieło, ręcznie pisane i ozdobione malarstwem, można było kupić dwie dobre wsie, a teraz to nawet zdrożało. Jeśli nie znajdziemy tego parszywca…

– Określasz tym czułym mianem klejnot rodzinny?

– A ty byś go określiła inaczej? Zaczynam tracić sympatię do niego. Jeśli go nie znajdziemy, urządzimy aukcję na ten cały interes i też wzbogacimy się nieźle. Białe kruki tu stoją, jeden za drugim.

– Nie mów do mnie na temat ornitologii!

– Zatem i jajka nam odpadają, kury to ptaki…

I tak zresztą ona miała jakieś powody do zadowolenia. W przeglądanych porządnie książkach znalazłyśmy istną kopalnię lecznictwa ziołowego. Przy Andrzeju Krystyna nieźle się poduczyła, umiała docenić niektóre zestawy i recepty. Dwa kolejne olbrzymie zielniki z zasuszonymi roślinami w doskonałym stanie musiałyśmy sfotografować strona po stronie, bo powietrze owym przyrodniczym eksponatom nie wychodziło na zdrowie, a nawet ja widziałam, że miały swój sens. Któraś prababcia… czy może miejscowa znachorka, klucznica, jakaś niegłupia osoba w każdym razie, potrafiła zdobyć i zaprezentować to samo zielsko, zbierane w różnym czasie, i opisać różnice. Po dniu słonecznym o zachodzie słońca wygląda oto tak, a o poranku lub też w dzień pochmurny całkiem inaczej. Okresy kwitnienia… Kwiatki lecznicze, a nasionka szkodliwe, korzeń w lecie i korzeń późną jesienią, uszkodzony, z którego wyleciało wszystko co dobre i cały, nieskazitelny, bezcenny. Subtelności i niuanse, prawdopodobnie kompletnie nie znane współczesnym lekarzom, opisy zastosowania i dolegliwości, jakie zostały wyleczone, konkretne przykłady, ropa, ściągnięta ze zgangrenowanej nogi, osobiście amputację uważałabym za niezbędną, a otóż nie, babka wąskolistna, i co innego świeża, a co innego suszona i jak ją rozparzać z braku świeżej. Jak zachować olejki eteryczne, z którymi do dziś dnia jest najwięcej kłopotów… Imponujące.

– Wypisz wymaluj, jak bursztyn – zauważyłam w podziwie. – W siedemnastym wieku umieli go kleić, a potem próżnia kosmiczna, aż do żywic epoksydowych.

– W tym się akurat zbiegamy – przypomniała Krystyna. – Wiem coś niecoś na ten temat.

– No więc właśnie! – rzekłam z triumfem, sama nie bardzo wiedząc, co mam na myśli.

Na przeklęte sokoły trafiła Krystyna. Wywlokła z półki ciężkie dzieło, usiadła z nim na ziemi, odchyliła okładkę i wydała z siebie straszny krzyk.

– Aaaaaaa…!!! Mam to gówno…!!!

Rzuciłam się ku niej, gubiąc Żywoty Świętych, rozpęd wzięłam za duży i wpadłam jej na głowę. Podparła się, a ciężka kobyła wyleciała jej z rąk i częściowo ujawniła zawartość. Z daleka było widać, że wypchana jest obficie dodatkową treścią.

Z wzajemnych wyrzutów zrezygnowałyśmy od razu. Jeszcze nie zdążyłam usiąść obok niej, a już zajrzałam pod okładkę.

Dzieło miało tytuł długi i skomplikowany, a oznaczał on, iż utwór traktuje o polowaniu z sokołami i tresurze drapieżnego ptactwa, w tym głównie owych sokołów. Wizerunek dwóch sokołów widniał pod tym jak byk, realistyczny prawie jak zdjęcie.

– Od dziś mogę patrzeć na kury i zbierać jajka – oznajmiła Krystyna uroczyście.

Niecierpliwie, dziko przejęte, stukając się głowami, otwarłyśmy to dalej. Pohamowałyśmy chęć szarpania ku sobie, bo środek wydawał się dziwnie kruchy, brzegi kartek strzępiły się drobniutko, a część była sklejona. Z łatwością otwierało się tylko tam, gdzie wetknięto różne papiery luzem. Znieruchomiałyśmy obie równocześnie.

– Ty, było gadanie o truciźnie… – zauważyła Kryśka podejrzliwie i niepewnie. – To historyczne. Wiesz coś o tym? Może włożyć rękawiczki…?

Pośpiesznie poszukałam w pamięci.

– Katarzyna Medycejska usiłowała otruć Henryka IV, wabiąc go książką o sokołach i polowaniu. Jest to fikcja literacka, ale jakieś głupie plotki podobno krążyły. Technicznie jest to o tyle głupie, że czytający miał lizać palce, żeby odwracać kartki, bzdura, dużo by mu pomogło lizanie, sama widzisz.

– Może pomagało, jak ten klej był świeży…?

– To i trucizna już nie młoda… A w ogóle zwariowałaś, mówię ci, że to była plotka!

– W każdej plotce coś tam siedzi, nie ma dymu bez ognia, a gadanie o gotowaniu na ognisku sama wiesz, ile jest warte. Jak się dymi, zawsze człowiek rozdmucha. Ja tam nie wiem, przed lizaniem radzę ci się powstrzymać.

– Mogę bez trudu – zapewniłam ją i podniosłam kartkę, która wypadła na samym wstępie, prawie spod okładki. – Czekaj, opanujmy się, chwila jest wielka. Pamiętam notatkę praprababci, że wszystko w sokołach, zacznijmy metodycznie, co to jest? Jezus Mario…!

– Która, pokaż… Klementyna!

„Ostrzegam moich potomków – zaczynała prababcia przerażająco. – Ta książka mogła należeć do Katarzyny Medycejskiej. Kartki w niej zlepił mój mąż, Ludwik de Noirmont, a potem ja sama zwyczajnym klejem bez żadnej trucizny. Jednakowoż nikt nie wie, czy w dawnych czasach nie pomazano ich trucizną. Przeto na wszelki wypadek zalecam uwagę, nie tykać ust palcami, a karty rozdzielać nożem. Może to przezorność zbędna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Klementyna de Noirmont".


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: