Przy obiedzie sam poruszył temat.

– Co się tyczy nabycia posiadłości – rzekł znienacka i bez wstępów – pani hrabina pod koniec życia miała liczne propozycje, podobne w treści do tej ostatniej. Zamek z całą zawartością. Ponadto z jej napomknień wywnioskowałem, że ktoś się tu usiłował kręcić i czegoś szukać. Z tej przyczyny resztki rodowej biżuterii zostały zamknięte w sejfie bankowym, aczkolwiek moja klientka na biżuterię nacisku nie kładła. Pozwoliłem sobie nawet na odrobinę zdziwienia, które nie doczekało się żadnej odpowiedzi.

Zamilkł na chwilę, przyglądając się nam i pilnie bacząc, czy doceniamy wagę wyznania. Stary i doświadczony notariusz czymś się zdziwił, to już nie plewy, zjawisko musiało prezentować osobliwość potężną. Wpatrywałyśmy się w niego wzajemnie z nie ukrywanym zainteresowaniem, które mogło zapewne zaspokoić najbardziej wygórowane wymagania.

Kiwnął głową i ciągnął dalej.

– Propozycja zakupu, nawet za przesadnie wysoką cenę, nie jest karalna. Amerykanie miewają i fanaberie, i pieniądze. Przypuszczenie, iż ów młodzieniec, spotkawszy się z odmową, wdarł się nocą dla penetracji, wydaje mi się wielce prawdopodobne, ponieważ sam uważam, iż ktoś spodziewa się znaleźć w tym zamku jakieś cenne przedmioty. W prawie każdym zamku, pozostającym od pokoleń w rękach jednej rodziny, dawno nie odnawianym i nie przerabianym, znajdują się przedmioty zabytkowe, których nie docenia nawet właściciel. Niekiedy sam o nich nie wie. Ktoś inny, lepiej zorientowany, może znać ich wartość, a jakie pamiątki z dawnych czasów uchowały się tutaj, to nigdy nie zostało zbadane. Wysokość spadku ustalono orientacyjnie, wyłącznie dla ustalenia wysokości podatku. Jeżeli panie życzą sobie zamieszania z policją, można im o tym, oczywiście, powiedzieć…

O nie, zamieszania z policją nie życzyłyśmy sobie w najmniejszym stopniu! Pan Terpillon wciąż przyglądał się nam uważnie i nasza bezsłowna reakcja w zupełności mu wystarczyła.

– Tak też sądziłem. Zatem, zachowałbym supozycje przy sobie. Wyznam szczerze: wielbiłem panią hrabinę od dzieciństwa, była najbardziej czarującą damą, jaką kiedykolwiek znałem. Z pewnością nie życzyłaby sobie, żeby pamiątek rodzinnych dotykały obce ręce…

Doprowadził nas niemal do zbaranienia, bo wyznać wielką miłość całego życia tak suchym i drewnianym głosem, to było coś, co przekraczało wszelkie pojęcie. Ponadto musiał chyba wiedzieć o diamencie albo chociaż domyślać się czegoś i nader subtelnie dał nam do zrozumienia, że lepiej działać kameralnie. Heastona należało zostawić w spokoju.

– Zapewne ma pan rację… – zaczęłam.

Przerwał mi.

– Zobaczymy jeszcze, co powie kamerdyner. Powinno to nastąpić rychło i wówczas podejmiemy decyzję.

– Zostanie pan, mam nadzieję, do tej chwili? – zaniepokoiła się Krystyna.- Każę przygotować pokój dla pana…

– Jeśli można, dwa pokoje. Przyjechałem wynajętym samochodem z kierowcą. Sprawę uważam za dostatecznie ważną, żeby zaczekać. Czuję się zobowiązany do końca spełnić życzenia mojej zmarłej klientki.

– Musiał się kochać w prababci jak dziki, na śmierć i życie – zaopiniowała Krystyna, kiedy zostałyśmy same, a pan Terpillon lokował się w jednym z gościnnych pokoi. – To się nazywa: wierność poza grób. Prawie jak porządny pies.

– Niech ten Gaston się wreszcie przecknie, bo sama jestem ciekawa, co powie – odparłam niecierpliwie. – Poza tym korci mnie to przeszukanie i chciałabym raz już wiedzieć, co mamy. Zobaczyć to.

– Ja też. Gdzieś tu muszą wisieć stare balowe kiecki. Masz pojęcie…?

Kamerdyner przecknął się ostatecznie późnym wieczorem i złożył zeznania, ale gliny nie były takie wyrywne, żeby zawiadomić nas o tym po północy. Upragnionych wieści dostarczono nam rano.

Otóż obudził się w nocy i usłyszał coś. Nie wie dokładnie co, nie potrafi powiedzieć, ale wydało mu się, że ktoś obcy jest w zamku. Jak obie jaśnie panienki pracowały w bibliotece, odgłosy też były, ale inne, panienki czasem nawet zbiegały do piwnicy, obcasiki postukiwały, ale to brzmiało zupełnie inaczej…

– Przysięgnę, że wyliczył nam te wszystkie butelki, które zdążyłyśmy obciągnąć – skomentowała w tym miejscu Krystyna, nieco stropiona.

– No to co? – pocieszyłam ją. -Jaśnie panienkom przecież żałował nie będzie…?

… Całym sobą czuł, że coś tu nie gra, i postanowił sprawdzić. Na wszelki wypadek wziął ze sobą kominkowy pogrzebacz, wyszedł z pokoju, posłuchał, a słuch ma dobry, dobiegało jakby z sypialni jaśnie państwa na górze, poszedł tam, jeszcze posłuchał przy dziurkach od kluczy i tak trafił do sypialni nieboszczki pani hrabiny. Wszedł cichutko. I otóż jakiś człowiek, duży w sobie, gmerał w toaletce pani hrabiny, tej z potrójnym lustrem i szufladkami, tyłem do drzwi obrócony. Twarzy nie widział, tylko ręce i te ręce były całkiem czarne. Kamerdyner nie kretyn i wie, że po prostu miał rękawiczki, jak każdy rozumny włamywacz. Owszem, przyzna się, zamierzył się swoim pogrzebaczem, żeby go lekko stuknąć, bo inaczej z takim bykiem nie miał szans, ale tamten okazał się czujny. Nim się jeszcze odwrócił, już pchnął go straszliwie, gorzej niżby ogier kopytem przyłożył, kamerdyner poleciał do tyłu, coś go okropnie walnęło w głowę i na tym koniec. Na nowo świat zobaczył w szpitalu i tę prześliczną panienkę, co go ratowała. Przez chwilę nawet myślał, że już umarł i jest to anioł…

– Ciekawa rzecz, że w każdym szpitalu znajdzie się chociaż jedna piękna pielęgniarka – zauważyłam mimochodem. – Chyba specjalnie taką angażują dla poprawy samopoczucia chorych. Słuch to on ma niezły, co ma najlepszy słuch na świecie?

– Chyba jakieś zwierzę, które ma beznadziejnie zły wzrok – odparła Krystyna. – Nie pamiętam, może węże. Ale myślę, że u Gastona zadziałał raczej instynkt. Zna ten zamek tak, że powinien bezbłędnie lokalizować skrobanie myszy i uczty korników.

– Niewykluczone też, że cierpi na bezsenność, w starszym wieku to się zdarza. Czytajmy dalej.

Reszta protokółu przesłuchania zawierała już tylko pytania i odpowiedzi na temat wyglądu zewnętrznego złoczyńcy. Nic z nich nie wynikło. Duży był i z pewnością młody, włosy ukryte pod obcisłym kapturem i tyle. Ubrany w kurtkę czarną, szeroką, skrywającą figurę, spodnie też jakieś takie na wyrost, poznać go od tyłu nikt by nie dał rady.

Więc jednak przestępstwo, a nie wypadek. Niewątpliwie Krystyna wystąpiłaby tu z rewelacjami o Heastonie, gdyby nie delikatne ostrzeżenie notariusza. Zgodnie byłyśmy zmuszone zeznać, że nic nie wiemy, włamywacz pojawił się w zamku po raz pierwszy i chyba nic nie zostało ukradzione. Kamerdyner spłoszył podleca, który zapewne uciekł, przekonany, iż hałas sprowadzi większe grono mieszkańców. Policja była podobnego zdania, dziwiono się tylko nieco, że nikt nic nie słyszał. Uzyskali wyczerpujące wyjaśnienie. Pokojówka i kucharka miały pokoje jeszcze dalej niż kamerdyner, my obie zaś, po bardzo ciężkiej pracy, spałyśmy snem kamiennym. O winie, które upiększyło nam wieczór, pozwoliłyśmy sobie nie wspominać.

Całej sprawie dano zatem spokój, szczególnie że Gaston był ubezpieczony, ponadto obie zgodnie, korzystając z obecności notariusza, zadeklarowałyśmy dodatkowe wysokie odszkodowanie dla wiernego sługi. Przykazano nam tylko pomyśleć o jakichś alarmach, względnie innych zabezpieczeniach.

– Moim zdaniem, najlepszy alarm występuje w postaci złego psa, przyuczonego, żeby z obcej ręki nie zeżreć – powiedziała Krystyna stanowczo. – Inne alarmy można wyłączyć, psa się nie da.

– Można do niego strzelić nabojem usypiającym – zaprzeczyłam ponuro. – Nie rozlega się głośno.

– Primo, pies może siedzieć schowany, nie widać go. A secundo, mogą to być dwa psy, ten drugi usłyszy i zareaguje od razu.

– Jak? Może szczekać… – zaczęłam buntowniczo i zreflektowałam się. Miałyśmy co innego do roboty niż kłócić się o psy, których i tak nie było do dyspozycji.

Ukrywszy Heastona przed policją, same byłyśmy nim jednak nieco zaniepokojone. Teraz dopiero ów dostrzeżony przeze mnie popiół z papierosa zaczął przemawiać wielkim głosem, w dodatku pan Terpillon wyraźnie stwierdził, że włamywano się tu już za czasów prababci, coś w tym tkwiło osobliwego. Kim w ogóle ten Heaston był? Amerykaninem z pewnością, sądząc po akcencie, ale co z tego? Prababcia również nie zawiadomiła policji…

Czego szukał, bo przecież nie diamentu?! Myśl, że udałoby się znaleźć tak mały przedmiot w tak zaniedbanym domu metodą krótkich wizyt, była zupełnie idiotyczna, chyba że naprawdę wiedział o wiele więcej niż my…

– Gdybyśmy miały nadmiar pieniędzy, wynajęłabym prywatnego łapacza, żeby sprawdził tego cepa – powiedziała Krystyna z ponurą irytacją. – On mnie męczy. Ale mamy za mało i szkoda mi na niego.

– Może zyskamy trochę czasu, jak się tu już wszystko uspokoi – pocieszyłam ją. – Czas zastąpi pieniądze i same zdołamy coś wykryć.

Kryśka prychnęła gniewnie, ale na razie porzuciła temat, chociaż Heaston tkwił nam zadrą za paznokciem. Co ten podlec wiedział…?

Pan Terpillon załatwił z nami wszystkie interesy natychmiast po odjeździe glin. Nie było tego dużo i przeszło ulgowo, poniechał bowiem jakiejkolwiek biurokracji.

– Od tej chwili – rzekł uroczyście, aczkolwiek wciąż sucho i jakoś tak, jakby organ mowy miał wykonany ze skrzypiącego drewna – weszły panie w pełne i całkowite posiadanie spadku po pani hrabinie de Noirmont. Podatek spadkowy zostanie zapłacony z powierzonych mi na ten cel funduszów. Życzę szczęścia.

Zjadł śniadanie, ukłonił się nam i odjechał. Zostałyśmy same.

***

Żadna z nas nie miała siły przekonywać tej drugiej, że należy najpierw jechać do Calais, po drodze zawadzając o Paryż, i kontynuować dochodzenie w kwestii panny Antoinette i diamentu, relikty po prababkach były zbyt kuszące. Diament nie zając, nóg nie ma, nie leci przed siebie i nie ma potrzeby za nim gonić, a tu znów może się wedrzeć jakiś Heaston albo inna gangrena. Teraz to wszystko było nasze i legalnie mogłyśmy sobie przywłaszczyć, co nam w oko wpadło. Jedyny mankament stanowiła szansa, że się o coś pobijemy, ale, znając życie, z góry postanowiłyśmy, że w razie czego będziemy losować.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: