Na Jędrusiu jego sześćdziesięciu dwóch lat wcale nie było widać. Trzymał się lepiej niż stary Boryna przed ślubem z Jagusią, wysoki, postawny, silny chłop, samo zdrowie i życie, i podobnie prezentowała się Elżusia, jego żona, młodsza o trzy lata. Z ich dziećmi, Jurkiem, Heniem i Martą, bawiłyśmy się we wszystko, co było możliwe, konkurując wjeździe konnej, pływaniu, skokach z belki do sąsieka w stodole, dojeniu krów, łażeniu po drzewach i wszelkich innych rozrywkach. Jurek obecnie gospodarował razem z ojcem i lada chwila miał się ożenić, Marta, druga w kolejności, małżonka mechanika samochodowego, który dorobił się stacji benzynowej w najbliższej okolicy, pracowała w bibliotece przyleskiego pałacu, najmłodszy zaś, Henio, świeżo skończył staż po akademii medycznej i zaczął praktykować w rodzinnej wsi. Wszyscy akurat byli w domu i wszyscy wylecieli ku nam z objawami kultu. Aktualnie najbardziej interesowała nas Marta.
– To co z tą twoją pracą? – spytałam przy kolacji, bo oczywiście kolacja musiała być, i to możliwie wystawna.
Przyrządzenie na poczekaniu wytwornego posiłku Elżusi przychodziło bez trudu, z dawniejszych czasów bowiem pozostał jej wysoce użyteczny nawyk. Miniony ustrój silnie odznaczał się brakami w handlu, wszystko zatem miała swoje. Zawekowany schab, znakomite kiełbasy, duszone grzybki, rozmaite mięsa, jarzyny, owoce i ryby, osobiście przez nią utrwalone w konserwie, w każdej chwili mogła podać na stół, a w dodatku było to fenomenalnie dobre. Odchudzanie się w Perzanowie nie wchodziło w rachubę i nie do pojęcia było, że nikt z nich nie utył.
– Przechodzę na własne – odparła Marta. – Nie wiem, czy wiecie, że Przylesie kupił jeden taki, bo pani Ludwika zrzekła się wszelkich praw spadkowych. Więc gmina mu sprzedała, a bibliotekę kupiłam ja, tanio i na raty, i otwieram prywatną wypożyczalnię i czytelnię. Ostatnio już tam tylko ta biblioteka została, no i kawiarnia, skład pierza wyrzucili, a co zrobi nowy właściciel, to już nie wiem.
Informacja o nowym właścicielu wstrząsnęła nami potężnie.
– Kupił? Już całkiem kupił i zapłacił? – spytałam gwałtownie i chciwie. – Kto taki? Wiesz?
– Mniej więcej, bo było gadanie. Jakiś Amerykanin polskiego pochodzenia, ale nazwiska nie pamiętam.
– Heaston, niech się skicham na śmierć! – krzyknęła ze zgrozą Krystyna.
– Może i Heaston, nie wiem. A co…?
– Heaston jest złodziej i nie ma żadnych praw – oświadczyłam z wielką energią, zła jak diabli i pełna oburzenia, że dotarł aż tutaj. – Przypadkiem czy nie przypadkiem, ale jednak wykosił nam kuzyna, sam się przyznał, że szturchnął rzeźbę. Nie on, rzecz jasna, jego przodek, bo działo się to blisko sto lat temu, a ten zbuk niedojony jest niewiele starszy od nas. Ale nie zgadzam się, żeby w ostatecznym efekcie nagrodą za niezręczność miał być nasz rodzinny skarb!
– Jaki skarb? – spytał podejrzliwie Jędruś.
– W przyleskim pałacu leży jakiś skarb? – zdumiał się Henio równocześnie.
– Nic nie rozumiem – powiedziała Elżusia z naganą.
Zanim ochłonęłam, wątek podjęła Krystyna.
– Wszystko wam opowiemy, długa historia i skomplikowana. Ale najpierw chciałabym wiedzieć, co się dzieje na strychu. Czy ten dupek żołędny już tam wlazł? Bo nam chyba strych potrzebny…
– Oraz, być może, biblioteka – podsunęłam kąśliwie, wciąż jeszcze nieco wzburzona. Krystyna aż podskoczyła.
– Gdyby nie ten piorun, co rąbnął Balladynę, zabiłabym cię z przyjemnością! -wrzasnęła gniewnie.
– W jaki sposób? – zaciekawił się Henio. – Chętnie zyskam doświadczenie w drobnym fragmencie medycyny sądowej. Przyda mi się, tu robię za omnibusa.
– Najcenniejsza specjalność – mruknęłam, odzyskując stopniowo panowanie nad emocjami.
– Dlaczego Krysia chce zabić Joasię? – zdziwiła się Elżusia, która na samym początku naszej wizyty przypięła Krystynie do włosów kawałek kwiatka, nie dla ozdoby, tylko po to, żeby móc nas rozróżnić. Zawsze miała dużo zdrowego rozsądku.
Westchnęłam, opanowałam się ostatecznie i złożyłam wyjaśnienie.
– Dostałyśmy spadek po prababci Karolinie, to już chyba wiecie…
– Wiemy. Pani Ludwika w liście pisała.
– No i ten spadek zawierał warunek. Mogłyśmy go dostać dopiero po uporządkowaniu biblioteki w Noirmont. Zrobiłyśmy to, dwa miesiące trwało. Zdaje się, że na bardzo długo mamy po dziurki w nosie bibliotek, a i tak jeszcze cud boski, że znamy języki obce, bo ona była urozmaicona pod tym względem.
– I tragarza, miałyśmy do dyspozycji tylko przez dwa dni – dołożyła Krystyna z rozgoryczeniem. – W dodatku podejrzanego. Uchetałam się jak koń za pługiem…
– Traktorem orzemy – zwrócił jej uwagę Jurek.
– Po tej bibliotece moglibyście mną…
– No owszem, książki są ciężkie – przyznała równocześnie Marta z wielkim współczuciem. – A tam pewnie były jeszcze stare kobyły, w skórę oprawne…
– I daję ci słowo, dwie sztuki w srebro, kamieniami półszlachetnymi sadzone – powiadomiłam ją zgryźliwie. – O drewnie nawet nie wspominam.
– Drewna i srebra tu nie ma. Jeśli chcecie grzebać, to zawsze będzie łatwiej…
– Nie chcemy! – wrzasnęła buntowniczo Krystyna.
– Ale możliwe, że musimy – uzupełniłam z niechęcią.
– Dlaczego tragarz był podejrzany? – zainteresował się Jurek. – W jakim sensie? Przywozicie jakieś sensacje, puśćcie farbę porządniej.
Nie było siły, należało od razu opowiedzieć więcej. Mocno streszczając i wciąż określając diament mianem rodzinnego klejnotu, opisałyśmy wydarzenia historyczne. Wyeksponowałyśmy z naciskiem zioła prababci, bo może w Przylesiu też się plącze jakaś wiedza o przyrodzie leczniczej…
– No więc same rozumiecie, że ja te wszystkie książki znam – powiedziała Marta w zamyśleniu.
– Każdą sztukę miałam w ręku, dodatkowych świstków tam nie ma. Ale za notatki na marginesach gwarantować nie mogę.
– Nie, marginesom damy spokój – zadecydowałam pośpiesznie. – Wolimy listy. Co się tam dzieje na strychu, bo reszta budynku była silnie użytkowana…?
– Na strychu? Nic. Dawno tam nikt… A, nie, co ja mówię!. Ostatnio, ile… miesiąc temu. Włamanie było, ktoś wlazł od strony ogrodu, ale nic nie ukradł z pałacu, tylko właśnie polazł na strych, ślady zostawił. Po tym strychu się plątał, wiecie, pajęczyny, kurz… I tak wyglądało, jakby parę razy właził, ale w pierwszej chwili nikt nie zwrócił uwagi. Też chyba nic nie wyniósł, bo graty jak były, tak zostały, nawet nie zawiadomiliśmy policji, bo co on tam mógł znaleźć… No, teraz widzę, że może coś mógł rzeczywiście…
– Na tym strychu, tak prawdę mówiąc nie wiadomo, co może być – oznajmił niepewnie Jędruś.
– Porządku tam się nie robiło od stu lat co najmniej. Ale znów z drugiej strony, sam pamiętam, że zaraz po wojnie, jak to mieli upaństwowić, wujek wygarnął rozmaite pamiątki i do nas przeniósł. Nie wszystko, brał jak leci, no, obrazy mu się udało i srebra, to do pani Ludwiki później poszło. I chyba tam jest?
– Jest – uspokoiła go Krystyna. – Pradziadkowie i prababcie na ścianach wiszą, a sama ostatnio żarłam solone migdałki ze srebrnego naczynia.
– No, to właśnie. Ale czy co ważnego nie zostało, tego nikt nie wie.
– A on to chce przerabiać – dodała Marta niespokojnie. – Remontować znaczy i od dachu zacznie. Ja się śpieszę z biblioteką, jedna trzecia jeszcze mi została…
– Zaraz – powiedziała Krystyna z nagłym przypływem bystrości. – Mnie tu coś dziwi. Kiedy ten jakiś to kupił?
– Już ze trzy miesiące temu zaczął załatwiać. I kupił jakoś od razu, bo nie było przeszkód.
– A włamanie miesiąc… Nic nie rozumiem. Po cholerę Heaston miałby się włamywać i szukać nielegalnie, jeżeli już to miał? Może przecież teraz oglądać deskę po desce i sęk po sęku, spokojnie i bez pośpiechu? Skoro kupił, już to ma. Nie rozumiem, dlaczego nie wynajął sobie jakiegoś strażnika…
– Kto tak powiedział? – przerwała Marta. – Wynajął, jeden taki tam już mieszka. I pilnuje, bo inaczej możliwe, że całość by rozkradli, chociaż teraz materiały budowlane już można kupić. Tyle że w ludziach jeszcze zostało, ukraść albo skombinować, bo inaczej się nie da. Naród nie idzie z postępem.
– Idzie, ale nie całkiem – skorygował Jurek.
– Nie mówmy o polityce – poprosiłam. – Zgadzam się z Kryśką, też tego włamania nie rozumiem. Myślisz, że włamywacz nadal tam grzebie?
– A kto go wie, może i grzebie. Strychu nikt nie pilnuje, ja sama też zlekceważyłam. Jeśli chcecie tam czegoś szukać, musicie się pośpieszyć, bo ja owszem, mam klucze, ale tylko do przeniesienia reszty książek i potem do widzenia. Wchodzą z remontem. No i wygląda na to, że macie konkurencję.
– Czy to aby na pewno kupił Heaston…? – powiedziałam w zamyśleniu.
Objawiła się sytuacja podobna jak w Noirmont. Ktoś czegoś szukał, Heaston pchał się na myśl zgoła nachalnie. Tam było lepiej, zamek należał do nas, tu siedziba przodków wyrwała nam się z ręki. Rzuciły się na mnie skojarzenia, Heaston, jego pradziadek, żółty sepecik, głupie plotki od francuskiego pijaka, złota papierośnica, cha cha, widziałam ją, jak ona złota, to ja z marmuru. Pugilares z mnóstwem pieniędzy, żadnego pugilaresu nie było, a pieniędzy ani grosza, tak rośnie legenda… Może ten cholerny diament urósł podobnie…
Krystyna konferowała z Martą, namawiając ją do zbadania sprawy, kto w końcu kupił Przylesie, jak się ten parszywiec nazywa, jak wygląda, może ktoś go widział. Przejęta klejnotem rodzinnym Marta obiecywała wszelką pomoc, znała wszystkich w gminie, z połową pracowników chodziła do szkoły. Mogła się dowiedzieć nawet jutro, nie musiała służbowo, mogła iść do nich z wizytą prywatnie do domu…
Przestałam słuchać ich gadania, w jakiś tajemniczy sposób majaczył mi przed oczami Heaston razem z sakwojażykiem, tworzyli jedną całość. Prawie widziałam, jak w Calais leci przerażony, płosząc konie we fiakrze pokojówki, macha rękami, sakwojażyka nie ma… I równocześnie jawił mi się z tym idiotycznym sepecikiem, przewieszonym przez ramię… Wyszła mi z tego zapłakana Antoinette…
– Zaraz – przerwałam wszystkim, nie bacząc, co kto mówi. – Czekajcie, bo ja strasznie myślę.