Wzruszyłam ramionami. Podejrzewałam, że nie spocznie do rana, doping w postaci Andrzeja miała potężny. Byłyśmy już po kolacji, służba prababci po jej śmierci pozostała na miejscu i kucharka nakarmienie nas uważała za swój obowiązek. Czułam się nieźle schetana, bo to ja prowadziłam całą drogę, Kryśka wolała reńskie wina, i nie zamierzałam się wygłupiać. Mogłam przystąpić do pracy od rana, nie musiałam w nocy, ale skoro ona miała ochotę…
Doczytałam do końca niezwykły list prababci. Nie znalazłam w nim żadnej odmiany, wciąż kawałki początku bez dalszego ciągu, wyobraziłam to sobie tak, że prababcia siedziała przy biurku i zaczynała pisać. Nie podobał się jej własny tekst, wahała się, zaczynała na nowo. Następnie zamyślała się wśród wahań, tkwiła przy biurku w bezruchu, z piórem w dłoni, wpatrzona w przestrzeń za oknem, czas upływał, nadchodziła noc, prababcia szła spać, a nazajutrz zaczynała na nowo. Furt z tym samym skutkiem.
Złożone do kupy fragmenty tych początków brzmiały jednoznacznie. Należało uporządkować bibliotekę i odnaleźć w niej wiedzę o ziołach leczniczych. Istna Niagara na młyn Krystyny. Miało nam być łatwiej, ponieważ byłyśmy bliźniaczkami, no może, zawsze cztery ręce to więcej niż dwie. Ponadto jakiś on, zarazem obecny i nieobecny, mógł się nam przy tej okazji przytrafić i wzbogacić nas ogromnie. Proszę bardzo, czymkolwiek ten on był, chociażby zabytkowym szkieletem, nie miałam nic przeciwko ogromnemu bogactwu.
Byłam bowiem taką samą idiotką jak moja siostra. Też się zakochałam na śmierć i życie, z tą tylko różnicą, że ten mój był upiornie bogaty. Możliwe, że byłam nawet większą idiotką…
Pieczołowicie złożyłam i schowałam do koperty korespondencję prababci i udałam się do biblioteki.
Nawa kościelna to była, a nie biblioteka. Dwadzieścia metrów na osiem, prawie pięć metrów w górę i wszystkie ściany pokryte książkami. Kryśka wzięła zdrowe tempo, od razu za drzwiami potknęłam się o powywlekane z półek stosy. Moja siostra siedziała na ziemi, drapiąc się w głowę.
– Dobrze, że przyszłaś – powiedziała na mój widok. – Słuchaj, tu jest dziki melanż. Za cholerę nie wiem, co robić. Homer w oryginale, bajki La Fontaine'a, Alicja w Krainie Czarów po angielsku, jakiś niemiecki Gebreiter, alchemik z siedemnastego wieku, w życiu o takim nie słyszałam, markiz de Sade, rozprawa o maszynach parowych…
– Po jakiemu? – zaciekawiłam się.
– Nie wiem. A, po francusku. A teraz trafiłam na mowy Cezara po łacinie, nie jestem pewna, czy to nie podręcznik. Wszystko na kupie. Pojęcia nie mam, jak to…
Przerwałam jej.
– Zaglądałaś do środka?
– Do jakiego środka…? No owszem, sprawdzam strony tytułowe, bo diabli wiedzą…
– Nie. Sama słyszałaś. I czytałaś. Kartka po kartce, na każdym marginesie może być coś napisane…
– Żebyś pękła – powiedziała Krystyna z całego serca i podniosła się z podłogi. – No dobrze, niech to piorun strzeli, idę spać. Jutro będziemy musiały zastanowić się jakoś porządnie…
– Szczerze ci powiem, dziwiło mnie, że przez tyle lat nasze babki i prababki nie odwaliły tej roboty – wysapała Krystyna nazajutrz wieczorem. – Nie zdążyłam wyrazić swojego zdziwienia, a teraz już mi przeszło. Katorżnicza praca.
Miałyśmy za sobą ledwo połowę tego kawałka pomiędzy drzwiami i narożnikiem, przy czym jeszcze nie zdążyłyśmy podjąć decyzji, jak to później ustawiać. Kryśka złościła się, że nie ma pod ręką komputera, który zadecydowałby za nas, bez wątpienia trafniej, ale i tak ten komputer trzeba by było napchać informacjami. Tytuł, autor, data wydania, język, treść… Marginesów oglądać sam z siebie zapewne by nie chciał, więc korzyść niewielka. Tyle udało nam się wykombinować na początek, że te w tych kupach, układanych na podłodze, powinny jakoś do siebie pasować, przynajmniej oddzielić markiza de Sade od maszyn parowych.
– Też się nad tym zastanawiałam – sieknęłam w odpowiedzi. – Miały służbę, pachołek, względnie lokaj mógł nosić ciężary, a każda z nich siedziałaby na tyłku, oglądała i zapisywała.
– Może im się lokaje zbyt szybko wykruszali, przełamywało ich w krzyżu albo dostawali ruptury.
– Może, ale podejrzewam raczej, że to kwestia tego sukcesywnego ubożenia. Popatrz na służbę obecną, trzy sztuki w wieku emerytalnym i cześć. Jeśli którejś babci brakowało pomocników, dużo zrobić nie dała rady.
– Nie sprawdziłyśmy jeszcze tych mebli w gabinecie i sypialniach – przypomniała Kryśka, siadając na dolnym szczeblu drabinki i ocierając pot z czoła. – Tam, zdaje się, ta cała wiedza przyrodnicza jest już zebrana, brulion prababci i tak dalej…
Usiadłam dla odmiany na stosie książek w twardych oprawach.
– To sobie zostawmy na deser. Będziemy miały samą przyjemność, mało męczącą.
To również miałyśmy wspólne. Deser na koniec. Zawsze zjadałyśmy najpierw to gorsze, najlepsze zostawiając na zakończenie i zdarzało się, że jedna drugiej zżerała ów ostatni kąsek. Też nam to przeszło.
– Popatrz, jak myśmy wyszlachetniały – zauważyłam smętnie. – Od ilu lat już nie wydzieramy sobie z zębów końcówki…!
– I za szlachetność od razu zostałam wynagrodzona – odparła żywo Krystyna, przeglądając jakąś książkę. – Proszę, wreszcie coś! Arcydzięgielu korzeń wykop w całości dniem pogodnym na wiosnę tuż przed kwitnieniem, natenczas bowiem zawiera najwięcej dobra… O rany, cały referat na marginesach!
– Co za książka?
– Zapomniałam. A, widzę. Montaigne, Apologia Rajmunda Sebond . Nie znam człowieka. Przepisać to od razu…? Przepiszę, przynajmniej odpocznę od tej gimnastyki.
Siedziałam nadal pod pozorem snucia rozważań praktycznych, bo te tony literatury nieźle czułam w kręgosłupie. Wolałabym chyba przez cały dzień wiosłować, odwykłam od pracy fizycznej. Zabytkowe meble u mnie w pracy nosili mężczyźni.
– Zapisz przy okazji dane o książce. Obok powinny stać Próby , też Montaigne.
Kryśka obejrzała się nagle.
– I stoją. Popatrz! Coś takiego, dwie sztuki dopasowane do siebie, nadzwyczajne!
Podniosła się i z dwiema książkami ulokowała się przy stole. Wetknęła kartkę w arcydzięgiel i zajrzała do Prób.
– Ty, po łacinie! I niech skonam, z obrazkami! Rusz się, popatrz, strasznie śmieszne, krokodyla w skorupie pieką sobie na daszku!
Podniosłam się również, tłumiąc jęk, i podeszłam do niej. Łaciński tekst nie sprawiał mi wielkich trudności.
– Głupiaś, nie pieką, tylko wędzą. Ma to być miniatura pouczająca.
– Osobiście, do wędzenia, takiego zająca jednak bym wypatroszyła – skrytykowała Kryśka. – I obdarła ze skóry. Nie mówiąc o krokodylu, chociaż może to aligator, w kwestii skóry niewielka różnica. Mam nadzieję, że nikt się taką wskazówką nie kierował, nawet… zaraz… nawet w szesnastym wieku…?
Zastanowiłam się przez chwilę.
– Kryśka, pamiętasz testament prababci…? No jakby co, możemy zajrzeć do ksero. Był tam jakiś zakaz sprzedaży?
– Wyraźnego nie zauważyłam. Bo co?
– Bo chyba sobie nie zdajesz sprawy, jaki majątek jest zawarty w tej cholernej bibliotece. Tu stoją oryginały, pierwsze wydania od Gutenberga poczynając, białe kruki. Masz pojęcie, ile by za to dali zbieracze? A w tamtym kącie, za jakieś dziesięć lat tam dojdziemy, ale rzuciłam okiem, stoją i leżą foliały ręcznie pisane. Słuchaj, to jest dzika forsa, gdybyśmy chciały puścić na aukcji. Okazy muzealne.
Krystynę moja uwaga zainteresowała. Zastanowiła się.
– Ja bym takiego wędzonego w skórze krokodyla nie kupiła, ale każdy ma swojego szmergla. Tylko… powiem ci…
Zawahała się.
– No? – pogoniłam ją, wiedząc już, co powie.
– Takie odniosłam wrażenie… Prababcia żadnej sprzedaży nie przewidywała, nawet jej nie zaświtało, dlatego nie zabroniła wyraźnie. I przyznam ci się, na szmal jestem chciwa jak Harpagon, ale czuję w sobie nakaz moralny. Do przełamania, ostatecznie, jednakże głupio…
Westchnęłam ciężko i wróciłam na stos książek. Miałam dokładnie takie samo wrażenie. Prababcia zobowiązała nas do pieczy nad tym chłamem nie po to, żeby go rozproszyć między ludźmi. Miał tkwić tutaj, zapewne tak długo, aż się zamek rozleci. No, być może, w ostatniej chwili należało go uratować, wynosząc gdzie indziej.
– Cholera – powiedziałam smutnie.
Krystyna wdała się już w ten arcydzięgiel, z zapałem przepisując notatki z kolejnych marginesów, żądając niekiedy mojej pomocy, bo staroświeckie pismo i język znałam lepiej niż ona. Za to nazwy różnych zielsk miała opanowane we wszystkich możliwych językach, wiedziała nawet, jak jest po grecku drapacz lekarski, mimo że język grecki znałam ja, a nie ona. Musiała się w tym Andrzeju zakochać naprawdę bez opamiętania.
Zabrałam się znów do roboty.
Po tygodniu z hakiem udało nam się wreszcie przejść na następną ścianę, za te segmenty przejrzane przez nasze prababki. Jako ostatnie, objawiły się chyba myszy, całe dwie półki lektur składały się prawie wyłącznie z drobnych strzępków, starannie poklejonych i zgoła niemożliwych do odczytania. Przez lupę badałyśmy tekst, zaniedbanie nie wchodziło w rachubę, Kryśka trafiła na jakieś himalajskie zioło i dostała istnego szału. Mania Andrzeja musiała być zaraźliwa…
Nic dziwnego, że na nic więcej nie miałyśmy ani czasu, ani siły. Własną namiętność do starych mebli zostawiłam na uboczu, do sekretarzyków, toaletek i biurek po prababciach żadna z nas nawet nie zajrzała.
Jednakże prababcia Karolina dostarczyła nam odrobiny ułatwienia, zostawiła mianowicie na odpracowanych już półkach porządne spisy zawartości i to mogłyśmy ominąć. Jej ewentualne zdobycze postanowiłyśmy odnaleźć i sprawdzić później. Brudne byłyśmy nieziemsko, bo nawet w zamkniętych szafach kurz leżał wiekowy, dobrze chociaż, że wszystkie instalacje w zamku działały i mogłyśmy się myć pięć razy dziennie.
Za to kwestie uczuciowe zelżały nieco, bo moja siostra miała dość rozumu, żeby od razu zadzwonić do ukochanego maniaka. Andrzej, wedle jej relacji, zawahał się mocno. Ostatecznie mógł z tym Tybetem trochę poczekać, ciągnęły go tam wielkie nadzieje, tak roślinne, jak finansowe, ale osobliwości naszej biblioteki zainteresowały go kto wie czy nie bardziej i na razie postanowił zostać, jadąc ewentualnie z drugą częścią ekspedycji. Głupi pomysł, że Krystyna łże, na szczęście nie zaświtał mu w głowie, co Kryśka natychmiast wykorzystała. Trochę na wyrost przyobiecała mu olśniewające sukcesy zielarskie i chwilowo zapobiegła osobistym dramatom.