3

– Daj mi któregoś z nich do telefonu – powiedział Myron Duane’owi.

Po chwili w słuchawce odezwał się inny głos.

– Tu detektyw Roland Dimonte z wydziału zabójstw. – Mówił zniecierpliwionym tonem jak typowy gliniarz. – Z kim mówię, do diabła?

– Mówi Myron Bolitar. Adwokat pana Richwooda.

– Adwokat, tak? Myślałem, że jest pan jego agentem.

– Jestem jednym i drugim – rzekł Myron.

– Naprawdę?

– Tak.

– Ma pan dyplom prawnika?

– Wisi na ścianie mojego gabinetu. Mogę go przynieść, jeśli pan chce.

Dimonte wydał z siebie dziwny dźwięk. Mogło to być prychnięcie.

– Były zawodnik. Były federalny. A teraz mówi mi pan, że jest również cholernym prawnikiem?

– Można mnie nazwać człowiekiem renesansu – zapewnił Myron.

– Ach tak? Powiedz mi pan, Bolitar, która uczelnia przyjęła kogoś takiego jak pan?

– Harvard – odparł Myron.

– O, to robi wrażenie.

– Sam pan zapytał.

– Cóż, masz pół godziny, żeby tu dotrzeć. Potem zawlokę twojego chłopaka na komisariat. Kapujesz?

– Naprawdę miło się z tobą gawędziło, Rolly.

– Zostało ci dwadzieścia dziewięć minut. I nie nazywaj mnie Rolly.

– Nie próbujcie przesłuchiwać mojego klienta pod moją nieobecność. Zrozumiano?

Roland Dimonte nie odpowiedział.

– Zrozumiano? – powtórzył Myron.

Po chwili usłyszał:

– Chyba są jakieś zakłócenia na linii, panie Bolitar.

Dimonte rozłączył się.

Miły facet.

Myron oddał słuchawkę Esperanzy.

– Mogłabyś mnie wyręczyć i spławić Neda?

– Jasne.

Myron zjechał windą na parter i pobiegł w kierunku parkingu. Ktoś krzyknął za nim: „Zmykaj, O.J.!”. W Nowym Jorku roi się od dowcipnisiów. Mario rzucił Myronowi kluczyki, nie odrywając oczu od gazety.

Samochód stał niedaleko wyjazdu z piętrowego parkingu. W przeciwieństwie do Wina, Myron nie był kimś, kogo można by nazwać fanem motoryzacji. Samochód był dla niego środkiem transportu, niczym więcej. Jeździł fordem taurusem. Szarym fordem taurusem. Kiedy wyruszał do miasta, panienki nie zbiegały się chmarami.

Przejechał prawie dwadzieścia przecznic, zanim zauważył szaroniebieskiego cadillaca z kanarkowo żółtym dachem. Widząc ten samochód, Myron poczuł lekki niepokój, być może wywołany przedziwnym zestawieniem kolorów. Szaroniebieski z żółtym dachem? Na Manhattanie? Pasowałby do Boca Raton, dzielnicy emerytów, gdzie mógłby nim jeździć dziadek imieniem Sid, który zawsze zostawia włączony lewy migacz. Tam można zobaczyć taki wóz, ale nie na Manhattanie. Co więcej, Myron przypomniał sobie, że przebiegł obok takiego samego samochodu, kiedy pędził do garażu.

Czyżby był śledzony?

To możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Myron znajdował się w centrum Manhattanu i jechał w kierunku Siódmej Alei. Mniej więcej milion innych pojazdów robiło to samo. To mógł być przypadek. Zapewne był. Myron zanotował ten fakt w pamięci i pojechał dalej.

Duane niedawno wynajął mieszkanie na rogu Dwunastej Ulicy i Szóstej Alei. W John Adams Building, na obrzeżu Greenwich Wlage. Myron nieprzepisowo zaparkował na Szóstej Alei, przed chińską restauracją, minął odźwiernego i pojechał windą do apartamentu 7 G.

Drzwi otworzył mu mężczyzna, który zapewne był detektywem Rolandem Dimonte’em. Nosił dżinsy, zieloną wełnianą koszulę i czarną skórzaną kamizelkę. Miał również parę najpaskudniejszych butów z wężowej skóry, jakie Myron widział w swoim życiu: śnieżnobiałe w czerwone cętki. I tłuste włosy. Kilka kosmyków przylgnęło mu do czoła, niczym paski lepu na muchy. Z ust sterczała mu wykałaczka – wykałaczka! W nalanej twarzy tkwiła para głęboko osadzonych oczu, wyglądających jak dwa wepchnięte w ostatniej chwili, brązowe kamyki.

Myron uśmiechnął się.

– Cześć, Rolly.

– Wyjaśnijmy coś sobie, Bolitar. Wiem o tobie wszystko. Wiem, o twoich dniach chwały w agencji. Wiem, że wciąż lubisz udawać gliniarza. Tylko że mnie gówno to obchodzi. I gówno mnie obchodzi, że twój klient jest znaną postacią. Mam robotę do wykonania. Słyszysz, co mówię?

Myron przyłożył dłoń do ucha.

– Chyba są jakieś zakłócenia na linii.

Roland Dimonte skrzyżował ramiona na piersi i obrzucił go swoim najgroźniejszym spojrzeniem. Buty z wężowej skóry miały podwyższone obcasy, które dodawały mu kilka centymetrów, tak że miał prawie metr osiemdziesiąt, a mimo to Myron był od niego wyższy. Minęła minuta. Roland wciąż mierzył przybyłego gniewnym wzrokiem. Upłynęła kolejna. Detektyw żuł wykałaczkę, nawet nie mrugnąwszy okiem.

– W środku – wyznał Myron – cały trzęsę się ze strachu.

– Pieprz się, Bolitar.

– Żucie wykałaczki to niezły chwyt. Może trochę oklepany, ale do ciebie pasuje.

– Uważaj, spryciarzu.

– Pozwolisz, że wejdę – rzekł Myron – zanim posikam się ze strachu?

Dimonte odsunął się na bok. Powoli. Mordercze spojrzenie nadal miał włączone na automatyczne sterowanie.

Myron zastał Duane’a siedzącego na kanapie. Chłopak wciąż miał na nosie przeciwsłoneczne okulary, w czym nie było niczego niezwykłego. Lewą ręką gładził krótko przystrzyżoną bródkę. Wanda, jego dziewczyna, stała przy drzwiach do kuchni. Była wysoka, ponad metr siedemdziesiąt. Miała ciało z rodzaju tych, które częściej nazywa się jędrnym niż muskularnym, i olśniewającą urodę. Rzucała wokół niespokojne spojrzenia, jak przestraszone ptaki przeskakujące z gałęzi na gałąź.

Apartament był nieduży i umeblowany jak typowe nowojorskie mieszkanie do wynajęcia. Duane i Wanda wprowadzili się tu zaledwie kilka tygodni wcześniej. Byli lokatorami, a nie właścicielami. Nie zamierzali zmieniać wystroju. Teraz, kiedy Duane zaczął zarabiać duże pieniądze, niebawem będą mogli kupić sobie własny dom, gdzie tylko zechcą.

– Powiedziałeś im coś? – zapytał Myron.

Duane pokręcił głową.

– Jeszcze nie.

– Powiesz mi, co się dzieje?

Duane znów potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia.

W pokoju był jeszcze jeden policjant. Młodszy. Znacznie młodszy. Wyglądał na jakieś dwanaście lat. Zapewne dopiero co dostał odznakę detektywa. Trzymał w pogotowiu notes i długopis.

Myron odwrócił się do Rolanda Dimonte’a. Ten stał, podparłszy się pod boki, każdym porem swojej skóry emanując poczucie własnego znaczenia.

– O co wam chodzi? – zapytał Myron.

– Chcemy tylko zadać pańskiemu klientowi kilka pytań.

– Na jaki temat?

– Morderstwa Valerie Simpson.

Myron spojrzał na Duane’a.

– Nic o tym nie wiem – rzekł Duane.

Dimonte usiadł, robiąc z tego wielki spektakl. Niczym król Lear.

– Zatem chętnie odpowie pan na kilka naszych pytań?

– Owszem – odparł Duane, ale nie zabrzmiało to przekonująco.

– Gdzie pan był, kiedy padł strzał?

Duane zerknął na Myrona. Ten skinął głową.

– Byłem na korcie.

– Co pan tam robił?

– Grałem w tenisa.

– Kim był pański przeciwnik?

Myron pokiwał głową.

– Niezły jesteś, Rolly.

– Zamknij się, do cholery, Bolitar.

– Iwan Restowicz – powiedział Duane.

– Czy po tym, jak padł strzał, mecz trwał dalej?

– Tak. Chociaż właśnie się kończył.

– Słyszał pan strzał?

– Taak.

– I co pan zrobił?

– Zrobił?

– Kiedy usłyszał pan strzał?

Duane wzruszył ramionami.

– Nic. Po prostu stałem i czekałem, aż sędzia każe nam grać dalej.

– Nie opuścił pan kortu?

– Nie.

Młody policjant zawzięcie pisał coś w notesie, nie podnosząc głowy.

– A co pan zrobił potem? – zapytał Dimonte.

– Po czym?

– Po meczu.

– Udzieliłem wywiadu.

– Komu?

– Budowi Collinsowi i Timowi Mayotte’owi.

Młody policjant na moment oderwał wzrok od notatnika, wyraźnie zmieszany.

– Mayotte – powiedział Myron. – M-A-Y-O-T-T-E.

Tamten skinął głową i znów zaczął pisać.

– O czym rozmawialiście? – spytał Roland.

– Hm?

– Podczas wywiadu. O co pana pytali?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: