Rachela odezwała się w połowie drugiego semestru. Była to jednokierunkowa wiadomość przekazana komunikatorem z Freeholmu. Twarz dziewczyny pojawiła się przed projektorem jak znajomy duch.

– Cześć, mamo, cześć, tato. Przepraszam, że przez parę tygodni nie dawałam znaku życia. Chyba już wiecie, że dałam sobie spokój ze studiami. I z Melio. Głupio byłoby chodzić na wykłady, jeżeli we wtorek nie pamiętałabym już, o czym była mowa w poniedziałek. Komlog, nagrania, powtórki – to wszystko bez sensu. Kto wie, może jednak zapiszę się na semestr wstępny? Wszystko jeszcze pamiętam. Oczywiście żartuję.

Z Melio też było nam bardzo ciężko. W każdym razie tak wynika z moich notatek. To nie jego wina, jestem tego pewna. Do końca był łagodny i cierpliwy. Tyle tylko że… Po prostu nie da się codziennie zaczynać znajomości zupełnie od nowa. W mieszkaniu było mnóstwo zdjęć, notatek, które pisałam sama do siebie, holofilmów z Hyperiona, ale… Sami wiecie. Rano był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem, około południa zaczynałam wierzyć, że to wszystko razem przeżyliśmy, wieczorem płakałam w jego ramionach, a potem, prędzej czy później, zasypiałam. Lepiej, że to się już skończyło.

Rachela umilkła na chwilę, zrobiła gest, jakby chciała przerwać połączenie, ale zrezygnowała z tego zamiaru i uśmiechnęła się do rodziców.

– Tak czy inaczej, chwilowo przestałam się uczyć. Tutejsze Centrum Medyczne chciałoby mieć mnie na własność, ale muszą grzecznie czekać w kolejce. Otrzymałam bardzo interesującą ofertę od Instytutu Badawczego na Pierwszej Tau Ceti. Zaproponowali mi coś, co się chyba nazywa “stypendium naukowym” i jest wyższe od wszystkiego, co dostałam łącznie na Planecie Barnarda i Reichu. Im też odmówiłam. Zjawiam się tam od czasu do czasu, ale po transplantacjach RNA jestem potwornie posiniaczona i przygnębiona. Całkiem możliwe, że przygnębienie bierze się stąd, że rano nie pamiętam, skąd mam tyle siniaków. Ha, ha.

Jeszcze przez jakiś czas na pewno będę mieszkała z Tanyą, a potem… Może wpadnę na trochę do domu. Bądź co bądź, zbliżają się moje urodziny. Znowu będę miała dwadzieścia dwa lata. Dziwne, co? W każdym razie jest mi dużo łatwiej, jeśli przebywam wśród ludzi, których znam, a Tanyę poznałam właśnie wtedy, kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata… Chyba mnie rozumiecie.

A więc… Czy mój pokój jeszcze czeka na mnie, czy też mama spełniła pogróżki i urządziła w nim salon gry w mahjonga? Napiszcie do mnie albo wyślijcie wiadomość. Następnym razem szarpnę się na transmisję dwukierunkową, żebyśmy mogli porozmawiać. Zdaje mi się, że chciałam… To znaczy…

Rachela pomachała im bezradnie.

– Znikam. Trzymajcie się, staruszkowie. Bardzo was kocham.

Na tydzień przed urodzinami Racheli Sol poleciał do Bussard City, żeby odebrać ją w jedynym ogólnie dostępnym terminalu transmitera. Dostrzegł córkę już z daleka, stojącą z bagażem w pobliżu ruchomego chodnika. Wyglądała młodo, ale różnica między nią a tą Rachelą, którą widział po raz ostatni na Renesansie, nie była zbyt wielka. Może tylko wydawała się jakby mniej pewna siebie i nieco zagubiona…

Potrząsnął głową, żeby odegnać bzdurne myśli, podbiegł do niej i chwycił w objęcia.

Kiedy jednak odsunął ją na długość ramion, ujrzał na jej twarzy wyraz niesamowitego zdumienia.

– O co chodzi, kochanie? Coś się stało?

Po raz pierwszy od bardzo dawna widział, że jego córka nie jest w stanie zebrać myśli.

– Ja… Ty… To znaczy, zapomniałam… – wykrztusiła z trudem, po czym pokręciła głową w znajomy sposób i uśmiechnęła się przez łzy. – Po prostu wyglądasz trochę inaczej, tato. Wydaje mi się, że żegnałam się z tobą nie dalej niż wczoraj, ale twoje włosy… – Zakryła usta ręką.

Sol przesunął dłonią po łysinie.

– Rzeczywiście – mruknął, czując, że jeszcze chwila, a sam zacznie jednocześnie śmiać się i płakać. – Minęło już ponad jedenaście lat. Jestem stary i łysy. – Ponownie rozłożył szeroko ramiona. – Witaj w domu, maleńka.

Rachela utonęła w opiekuńczym uścisku.

Przez kilka miesięcy sprawy układały się całkiem nieźle. W znajomym otoczeniu Rachela czuła się znacznie pewniej, Sarai zaś, zamiast rozpaczać z powodu nieszczęścia, jakie spotkało córkę, mogła cieszyć się jej obecnością.

Każdego ranka zaraz po wstaniu z łóżka Rachela oglądała własny “program informacyjno-orientacyjny”. Sol wiedział, że zawiera on między innymi podobizny jego i Sarai, znacznie starszych niż pamiętała ich Rachela. Usiłował wczuć się w jej sytuację: budzi się rano we własnym łóżku ze świeżymi wspomnieniami z dnia wczorajszego. Ma dwadzieścia dwa lata, spędza w domu ostatnie wakacje przed przenosinami na odległą planetę… a potem widzi nagle postarzałych rodziców, w domu i mieście dostrzega setki drobnych zmian, w wiadomościach słyszy rzeczy, których nie rozumie… Kilka lat minęło jak sen, po którym w pamięci nie pozostał nawet najmniejszy ślad.

Nie potrafił sobie tego wyobrazić.

Pierwszy błąd popełnili, godząc się na to, by Rachela zaprosiła na swoje dwudzieste drugie urodziny tych samych przyjaciół, z którymi obchodziła je poprzednim razem: niesforną Niki, Dona Stewarta i jego kumpla Howarda, Kathi Obeg, Martę Tyn i najlepszą koleżankę Linnę McKyler. Wszyscy dopiero co ukończyli szkołę średnią i w radosnych podskokach biegli na spotkanie dorosłego życia.

Rachela widziała się już z nimi po powrocie, ale od tego czasu minęło sporo nocy, więc wszystko zapomniała. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że Sol i Sarai także o tym zapomnieli.

Niki miała trzydzieści cztery lata i dwoje dzieci; nadal tryskała nieposkromioną energią, ale według standardów Racheli była już niemal staruszką. Don i Howard rozmawiali głównie o kursach akcji, osiągnięciach sportowych dzieci i zbliżających się wakacjach. Kathi zupełnie nie mogła się znaleźć, traktując Rachelę jak obcą osobę, która tylko udaje jej przyjaciółkę z dzieciństwa. Marta nie ukrywała, że zazdrości Racheli młodego wieku. Linna, która stała się gorliwą wyznawczynią gnostycyzmu zen, rozpłakała się i szybko wyszła.

Kiedy przyjęcie dobiegło końca, Rachela długo siedziała w salonie i wpatrywała się w smutne resztki urodzinowego tortu. Nie uroniła ani jednej łzy. Potem uścisnęła mocno matkę i szepnęła do ojca:

– Tato, proszę cię, nie pozwól mi już nigdy zrobić czegoś takiego.

Następnie poszła na górę i położyła się spać.

Tej wiosny Sol znowu miał sen. Stał w ogromnym, pogrążonym w mroku pomieszczeniu, a przed nim żarzyły się dwa czerwone owale. Wkrótce potem rozległ się dudniący głos:

“Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.

– Przecież już ją dostałeś, sukinsynu! – ryknął Sol co sił w płucach. – Co mam zrobić, żeby ją odzyskać? Powiedz mi! Powiedz mi, do cholery!

Obudził się mokry od potu, ze łzami w oczach i wściekłością w sercu. Wiedział, że w pokoju obok śpi jego córka, którą powoli zżera wielki robak czasu.

Sola opanowała obsesja zbierania informacji o Hyperionie, Grobowcach Czasu oraz Chyżwarze. Jako naukowiec nie posiadał się ze zdumienia, że było ich tak mało i opierały się na bardzo nielicznych udokumentowanych faktach, choć temat z pewnością należał do najbardziej prowokujących. Oczywiście istniał Kościół Chyżwara – na Planecie Barnarda nie było ani jednej jego świątyni, w Sieci jednak znajdowało się ich całkiem sporo – ale wkrótce przekonał się, że poszukiwanie konkretnych informacji w literaturze sakralnej miało tyle samo sensu co sporządzanie mapy Sarnath na podstawie odwiedzin w buddyjskim klasztorze. Co prawda w dogmatach Kościoła wspominano o czasie, jednak tylko w tym sensie, że Chyżwar miał być… “Aniołem Odkupienia przybywającym spoza czasu”, oraz że prawdziwy czas skończył się dla ludzkości z chwilą zagłady Starej Ziemi, a cztery stulecia, jakie upłynęły od tego wydarzenia, były “czasem fałszywym”. Sol stwierdził, iż święte pisma kultu Chyżwara stanowią standardową mieszaninę bzdur i ogólników, charakterystyczną dla większości religii. Mimo to zamierzał odwiedzić którąś ze świątyń Chyżwara, jak tylko osuszy do cna poważniejsze źródła informacji.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: