Przypomniał sobie w tym momencie, że Lessing “prowadził” osobiście dwóch agentów, Rosjan, niższych funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR i Armii Czerwonej. Obaj nie wymyśliliby być może prochu, ale byli użyteczni.
– Jak tylko Lessing dotrze bezpiecznie do Helsinek, proszę mnie o tym powiadomić. I proszę mi dostarczyć krótką listę ewentualnych kandydatów. Proszę to zrobić jeszcze dzisiaj, przed wieczorem.
Sir Nigel Irvine był trzecim z kolei kadrowym pracownikiem wywiadu pełniącym funkcję dyrektora generalnego SIS. Znacznie większa amerykańska CIA, założona i doprowadzona do rozkwitu przez Allena Dullesa, na skutek wielokrotnego przekraczania swych uprawnień i braku zewnętrznej kontroli, na początku lat siedemdziesiątych została podporządkowana człowiekowi z zewnątrz, admirałowi Stansfieldowi Turnerowi. Jakby przez przekorę, rząd brytyjski dokładnie w tym samym czasie zdecydował się na krok przeciwny, zrywając z tradycją prowadzenia Firmy przez jednego z zasłużonych dyplomatów z Foreign Office, i powierzył pełnienie tej funkcji kadrowym pracownikom wywiadu. Opłaciło się. Znane grzechy i błędy Firmy z dawnych lat – afery Burgessa, MacLeana, Philby'ego – zostały z nawiązką odkupione i odrobione. Toteż Sir Nigel Irvine był przekonany, że tradycja zatrudniania na czele Firmy kadrowego oficera wywiadu będzie kontynuowana również po jego odejściu. Aby to zapewnić, równie energicznie jak jego bezpośredni poprzednicy zwalczał w swojej instytucji wszelką samowolę i niesubordynowanych “samotnych strzelców”.
– To jest służba, a nie popisy cyrkowe na trapezie – zwykł był mawiać nowicjuszom w ośrodku szkoleniowym w Beaconsfield. – Nie jesteście tu po to, żeby zbierać oklaski.
Robiło się już ciemno, kiedy na biurko Sir Nigela zgodnie z wcześniejszym rozkazem dotarły trzy teczki. Chciał jednak jak najszybciej dokonać wyboru, więc z góry nastawił się na to, że będzie musiał tego dnia zostać dłużej w pracy. Dobrą godzinę ślęczał nad dostarczonymi mu dokumentami, choć wybór od początku wydawał się niemal oczywisty. W końcu sięgnął po słuchawkę i poprosił do siebie szefa kadr, który oczekiwał na miejscu na decyzję. Dwie minuty później sekretarka zameldowała jego przybycie.
Sir Nigel nalał gościowi whisky z wodą sodową; jego własna szklanka była już pełna. Nie widział powodu, by odmawiać sobie drobnych przyjemności życiowych, toteż swój gabinet urządził przytulnie, jakby chcąc sobie powetować odór okopów w latach 1944-45 i obskurne hoteliki w Wiedniu po wojnie, kiedy jako początkujący agent Firmy werbował dla niej ludzi z radzieckiego personelu okupacyjnego w Austrii. Dwaj z nich, mógł sobie tego pogratulować, po długich latach “uśpienia” znów pracowali teraz dla Firmy. Choć budynek SIS na zewnątrz był nowoczesną konstrukcją ze stali, chromu i betonu, gabinet dyrektorski na jego najwyższym piętrze urządzono ze staroświecką elegancją. Tapety w neutralizującym zmęczenie kolorze kawy z mlekiem, ciemnopomarańczowy dywan przykrywający całą podłogę. Biurko, stojący za nim fotel, a przed biurkiem dwa wysokie krzesła oraz skórzana kanapa Chesterfield – wszystko to były prawdziwe antyki. W magazynie obrazów Ministerstwa Środowiska, z którego mogą korzystać przy dekoracji swych gabinetów mandaryni brytyjskiej służby państwowej, Sir Nigel upatrzył sobie Dufy'ego, Vlamincka i cokolwiek wątpliwego Brueghla. Miał też chrapkę na małego, rozkosznego Fragonarda, ale ubiegł go jakiś sprytny dostojnik z Ministerstwa Skarbu.
Inaczej niż Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty, gdzie ściany obwieszone są konterfektami byłych ministrów, na przykład Canninga czy Greya, Firma zawsze stroniła od obwieszania się portretami poprzednich szefów. Zresztą nikomu nie przyszłoby nawet do głowy uwieczniać na portretach podobizn ludzi ukrywających się tak starannie w cieniu innych, jak kolejni arcyszpiedzy Wielkiej Brytanii. Nie przepadano tu też za portretami królowej w pełnej gali, w odróżnieniu od biur Białego Domu czy Langley, gdzie ściany wytapetowane są zdjęciami urzędującego prezydenta z sążnistymi autografami. “Nasza ofiarność w służbie królowej i kraju nie wymaga żadnej dodatkowej reklamy – powiedziano kiedyś zdumionemu tym stanem rzeczy gościowi z CIA. – W przeciwnym razie nie pracowalibyśmy tutaj”.
Sir Nigel zaprzestał obserwacji świateł West Endu za rzeką i odwrócił się od okna.
– Wygląda na to, że Munro? – ni to stwierdził, ni spytał.
– Ja też tak uważam – odparł szef personelu.
– Jaki on jest? Przeczytałem dossier, no i znam go trochę. Ale może doda pan coś osobistego.
– Jest skryty.
– To dobrze.
– I trochę indywidualista.
– To już gorzej.
– Szczególnie cenna jest jego znajomość języka. Dwaj pozostali też mówią dobrym potocznym językiem rosyjskim, ale Munro mógłby uchodzić wręcz za Rosjanina. Zazwyczaj zwraca się do Rosjan językiem poprawnym, z silnym obcym akcentem, ale kiedy się “przełączy”, może się pomiędzy nich wmieszać jak swój. To może być bardzo pomocne w szybkim nawiązaniu kontaktu z “Perkozem” i “Rarogiem”.
“Perkoz” i “Raróg” były to pseudonimy dwóch szeregowych agentów zwerbowanych i prowadzonych osobiście przez Lessinga. Agenci – Rosjanie, pracujący dla Firmy w ZSRR, otrzymywali kryptonimy od nazw gatunków ptaków, w kolejności alfabetycznej odpowiadającej kolejności werbunku. Ci dwaj byli najnowszymi nabytkami.
Sir Nigel chrząknął.
– Dobrze. A więc Munro. Gdzie on teraz jest?
– Wykłada w Beaconsfield. Uczy podstaw naszego fachu.
– Proszę go tu przyprowadzić jutro po południu. Nie jest żonaty, więc pewnie będzie mógł szybko wyjechać. Nie powinien się tu obijać. Rano załatwię dla niego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nominację na miejsce Lessinga w biurze radcy handlowego.
Beaconsfield, dzięki łatwemu połączeniu z centrum Londynu, uznano przed laty za dogodną lokalizację dla eleganckich rezydencji wiejskich; budowali je ludzie zamożni, zajmujący w stolicy raczej wysoką pozycję. Ale już na początku lat siedemdziesiątych większość tych domów dawała schronienie seminariom naukowym, kursom zarządzania i marketingu, a nawet rekolekcjom religijnym. W jednym z nich – czego wcale nie ukrywano – mieściła się Wojskowa Szkoła Języka Rosyjskiego, w sąsiedztwie działał ośrodek szkoleniowy Secret Intelligence Service – co już ukrywano jak najstaranniej.
Wykład Adama Munro z praktyki szpiegowskiego rzemiosła cieszył się dużym powodzeniem, po części chociażby dlatego, że dawał oddech od żmudnej rutyny ciągłego szyfrowania i deszyfrowania. Grupa słuchała wykładu z uwagą – i Munro zdawał sobie z tego sprawę.
– Dzisiaj – zaczął swój wykład w ostatni wtorek maja – będzie mowa o różnych pułapkach i o tym, jak się z nich wydostawać.
Grupa zastygła w oczekiwaniu. Typowe procedury szpiegowskie były rzeczą interesującą, ale jeszcze bardziej frapujące wydawały się starcia z “opozycją”.
– Mam odebrać przesyłkę od łącznika – rzucił pierwszy przykład Munro – ale miejscowy opiekun depcze mi po piętach. Ja mam papiery dyplomatyczne, ale mój łącznik ich nie ma. Czyli jest narażony. Idzie na umówione spotkanie, a ja nie mam sposobu, by temu zapobiec. On z kolei wie, że jeśli będzie się tam kręcił zbyt długo, zwróci na siebie uwagę, będzie więc czekał tylko dziesięć minut. Co mam zrobić?
– Zgubić opiekuna – zaproponował ktoś. Munro pokręcił głową.
– Po pierwsze, uchodzę tu za niewinnego dyplomatę, a nie za jakiegoś Houdiniego. Jeśli zgubię opiekuna, zdemaskuję się jako wyszkolony agent. Po drugie, może się to nie udać. Jeśli ogon jest z KGB, zwłaszcza z pierwszej drużyny, nie uda się na pewno. Mogę co najwyżej uciec z powrotem do ambasady. Są inne pomysły?
– Zrezygnować – rzucił inny słuchacz. – Nie pokazywać się. Bezpieczeństwo nie chronionego współpracownika jest najważniejsze.
– Słusznie – odparł Munro. – Ale nasz człowiek zostaje z przesyłką, której nie może przecież trzymać wiecznie, i nie jest ze mną w ogóle umówiony… – zrobił krótką pauzę. – A może jednak jest?
– Tak, jest jeszcze rezerwowy wariant na wszelki wypadek – zasugerował trzeci słuchacz.
– Doskonale – podchwycił Munro. – Otóż podczas wcześniejszych spotkań w tym wygodnym okresie, kiedy jeszcze sam nie byłem śledzony, ustaliliśmy szereg schematów rezerwowych na wypadek niepowodzenia. A więc teraz on czeka dziesięć minut, ja się nie pokazuję, on odchodzi nie rozpoznany i idzie na następny punkt. Jak ten schemat się nazywa?
– Odwrót – zaryzykował ten sam gorliwiec, który przedtem proponował zgubić ogon.
– Pierwszy odwrót – poprawił Munro. – Za kilka miesięcy będziemy to przerabiać na ulicach Londynu, więc zapamiętajcie dobrze.
Wszyscy pilnie notowali.
– OK. Mamy więc drugi umówiony punkt w mieście, ale ja nadal nie gubię opiekuna. Co mam zrobić w punkcie pierwszego odwrotu?
Zapadła cisza. Po trzydziestu sekundach milczenia Munro podjął wykład:
– W tym punkcie nie spotykamy się. Zgodnie z instrukcją, jaką przekazałem łącznikowi, jest to zawsze miejsce, w którym on może mnie obserwować, ale ja trzymam się od niego z daleka. Kiedy już wiem, że on mnie widzi – na przykład z jakiegoś tarasu czy z kawiarni, ale zawsze z daleka – daję mu znak. To może być cokolwiek: drapię się w ucho, wycieram nos, upuszczam gazetę i podnoszę ją. Co to oznacza dla łącznika?
– Że kierujesz go na trzeci punkt, zgodnie z ustalonym wcześniej schematem – powiedział gorliwy.
– Świetnie. Ale przecież nadal jestem śledzony. Gdzie powinno się odbyć trzecie spotkanie? W jakim miejscu?
Tym razem nikt nie podjął tematu.
– Otóż w dowolnym lokalu – w barze, klubie, restauracji i tak dalej – w którym, kiedy już zamkniesz za sobą drzwi, nikt nie może cię zobaczyć z ulicy. Dlaczego właśnie takie miejsce wybieramy na przekazanie towaru?
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi, po czym pojawiła się w nich głowa szefa programu szkolenia. Skinął na Munro, ten wstał od stolika i podszedł do drzwi. Zwierzchnik wyciągnął go na korytarz.
– Wzywają cię – powiedział cicho. – Mistrz chce się z tobą widzieć. W jego biurze, o trzeciej. Wyjedziesz podczas przerwy obiadowej. Zajęcia popołudniowe przejmie Bailey.