Wszyscy patrzyli na profesora. Ustały szmery. Członkowie Biura potrafią z daleka wyczuwać prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylko Komarów – człowiek odpowiedzialny za rolnictwo – wpatrywał się z udręką w blat stołu. Niektórzy rzucali nań przelotne spojrzenia, węsząc krew. Profesor przełknął z trudem ślinę i kontynuował:

– Ponieważ na tonę ziarna bierze się sześćdziesiąt gramów mieszanki, w sumie potrzebowaliśmy jej trzysta pięćdziesiąt ton. W magazynach było tylko siedemdziesiąt ton. Natychmiast przekazano więc do fabryki w Kujbyszewie polecenie podjęcia produkcji brakujących jeszcze dwustu osiemdziesięciu ton.

– Czy to jedyna tego rodzaju fabryka? – spytał Pietrow.

– Tak, towarzyszu. Nie trzeba więcej fabryk, by produkować tę ilość mieszanki. Fabryka w Kujbyszewie jest wielkim zakładem chemicznym, wytwarzającym różne środki owadobójcze i chwastobójcze, nawozy itd. Na wyprodukowanie dwustu osiemdziesięciu ton tej mieszanki potrzebuje ona nie więcej niż czterdzieści godzin.

– Wracajmy do rzeczy – przerwał te rozważania Rudin.

– Zbiegiem okoliczności fabryka przechodziła właśnie coroczny przegląd konserwacyjny, a czasu było mało, zważywszy, że mieszankę należało jeszcze dostarczyć do stu dwudziestu siedmiu stacji nawozowo-nasiennych w całym Związku, tam dodać ją do ziarna przeznaczonego na siew, a wreszcie rozwieźć to wzbogacone ziarno do tysięcy sowchozów i kołchozów. Wysłaliśmy więc z Moskwy do Kujbyszewa naszego funkcjonariusza, młodego, energicznego działacza, by przyspieszył całą sprawę. Jak sądzę, zarządził on natychmiastowe przerwanie robót konserwacyjnych, przywrócenie sprawności operacyjnej zakładu i podjęcie produkcji.

– I co, nie zdążył? – odezwał się chrapliwym głosem marszałek Kierenski.

– Nie, towarzyszu marszałku, fabryka ruszyła w odpowiednim terminie, mimo że ekipy konserwacyjne nie dokończyły przeglądu. Coś jednak źle działało, a konkretnie: zawór zbiornika z Lindanem. Lindan jest bardzo silnym środkiem, i jego udział w mieszance rtęciowo-organicznej powinien być ściśle przestrzegany. Otóż zawór zbiornika Lindanu zaciął się w pozycji całkowicie otwartej… choć wskaźnik na tablicy kontrolnej wskazywał otwarcie na jedną trzecią. W rezultacie całe dwieście osiemdziesiąt ton mieszanki uległo skażeniu.

– A gdzie była kontrola jakości? – spytał któryś z członków Biura pochodzący ze wsi. Profesor jeszcze raz przełknął ślinę; stanowczo wolałby powędrować pieszo na Syberię, niż przeżyć jeszcze raz tę torturę.

– To był zbieg nieszczęśliwych przypadków i błędów – wyznał. – Kierownik działu analizy chemicznej i kontroli jakości wyjechał właśnie na urlop do Soczi, korzystając z przerwy w pracy zakładu. Wezwano go telegraficznie. Ale z powodu mgły w rejonie Kujbyszewa jego samolot musiał zawrócić i główny chemik kontynuował podróż pociągiem. Kiedy przyjechał, produkcja mieszanki była już zakończona.

– Więc nie poddano mieszanki żadnym próbom? – zapytał Pietrow z niedowierzaniem.

Profesor wydawał się teraz jeszcze bardziej zmaltretowany niż przedtem.

– Główny chemik nalegał na przeprowadzenie testów jakościowych. Natomiast ten młody funkcjonariusz z Moskwy chciał, żeby od razu wyekspediować cały produkt. Zaczęły się przetargi. W końcu doszło do kompromisu. Chemik chciał przetestować co dziesiąty pojemnik mieszanki – w sumie dwadzieścia osiem. Nasz funkcjonariusz zgodził się tylko na jeden. I wtedy właśnie doszło do trzeciego błędu. Nowe pojemniki ustawiono razem z zeszłoroczną rezerwą siedemdziesięciu ton. W magazynie ładowacz, któremu polecono przywieźć jeden worek do laboratorium, napełnił go zawartością ze starego pojemnika. Oczywiście testy wykazały doskonałą jakość mieszanki, po czym cały ładunek wyekspediowano.

Profesor złożył swoje notatki. Nie było już o czym mówić. Mógł oczywiście jeszcze raz powtórzyć, że to koincydencja trzech błędów – defektu mechanicznego, fałszywej decyzji ludzi działających pod presją czasu oraz lekkomyślności magazyniera – doprowadziła do katastrofy. Ale to nie była jego sprawa i wcale nie miał zamiaru wymyślać kiepskich usprawiedliwień dla innych. W pokoju zapadła grobowa cisza. Przerwał ją lodowaty głos Wiszniajewa:

– Jaki konkretnie będzie skutek nadmiaru Lindanu w tej mieszance?

– Będzie ona działać toksycznie na kiełkujące w ziemi ziarno, zamiast je chronić. Młode pędy, jeśli w ogóle się pojawią, będą karłowate, rzadkie i pokryte brunatnymi plamami. I nie będzie z nich ani jednego ziarna.

– A jaka część wiosennych zasiewów jest skażona? – spytał Wiszniajew chłodno.

– Mniej więcej cztery piąte, towarzyszu. Siedemdziesiąt ton zeszłorocznej rezerwy mieszanki było całkowicie w porządku. Natomiast całe dwieście osiemdziesiąt ton z nowej produkcji zostało zatrute wskutek awarii zaworu.

– I całą tę toksyczną substancję dodano do ziarna, które następnie wysiano?

– Tak jest, towarzyszu.

Dwie minuty później profesorowi pozwolono odejść. W prywatność i zapomnienie.

Wiszniajew zwrócił się do Komarowa.

– Wybaczcie, jeśli się mylę, towarzyszu, ale wy chyba wiecie już nieco więcej o tej aferze. Co się stało z funkcjonariuszem, który zrobił ten… koktajl? – Ledwo powstrzymał się przed użyciem wulgarnego słowa, oznaczającego stertę psich odchodów na trotuarze. Zanim Komarów zdążył otworzyć usta, odezwał się Iwanienko.

– Jest w naszych rękach – powiedział – podobnie jak ten chemik, który opuścił stanowisko pracy, magazynier, który jest po prostu wyjątkowym tępakiem, i inżynierowie z ekipy remontowej, którzy twierdzą, że zażądali pisemnego polecenia… i dostali je… by zwijać manatki przed ukończeniem roboty.

– A ten funkcjonariusz? Powiedział coś? – spytał Wiszniajew. Iwanience przemknął przez głowę obraz tamtego kompletnie załamanego człowieka w lochach Łubianki.

– Nawet dużo – odparł.

– To sabotażysta? Agent faszystowski?

– Nie – powiedział Iwanienko biorąc głęboki oddech. – Po prostu dureń. Ambitny aparatczyk, nadgorliwy w wykonywaniu zadań. Możecie mi zaufać, towarzysze. Dziś znamy już całą zawartość czaszki tego człowieka.

– Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, żebyśmy mieli jasność co do rozmiarów tej sprawy – Wiszniajew obrócił się znowu w stronę Komarowa. – Wiem już, że z oczekiwanych stu milionów ton pszenicy ozimej uratujemy zaledwie połowę. A ile będziemy mieli w październiku pszenicy z siewów wiosennych?

Komarów spojrzał na Rudina. Ten nieznacznie skinął głową.

– Z zaplanowanych stu czterdziestu milionów ton jarej pszenicy i innych zbóż nie możemy poważnie liczyć na więcej niż pięćdziesiąt milionów – odparł cicho.

Na sali powiało grozą.

– A więc w sumie plony z obu zbiorów nie przekroczą stu milionów – podjął się komentarza Pietrow. – Deficyt w skali krajowej wyniesie sto czterdzieści milionów ton! Gdyby to było pięćdziesiąt czy nawet siedemdziesiąt milionów… To się już zdarzało i jakoś dawaliśmy sobie radę. Trochę zaciskaliśmy pasa, dużo kupowaliśmy za granicą. No, ale przecież nie aż tyle…

Rudin postanowił zakończyć zebranie.

– To niewątpliwie najpoważniejszy problem, z jakim mieliśmy do czynienia kiedykolwiek… większy nawet niż imperializm chiński czy amerykański. Proponuję odłożyć nasze obrady na później, a na razie niech każdy z osobna zastanowi się nad możliwymi rozwiązaniami. Rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie jak zwykle za tydzień.

Kiedy trzynastu członków Politbiura i czterej sekretarze KC wstawali od stołu, Pietrow mruknął do Iwanienki:

– To już nie niedostatek. To klęska głodowa.

Najwyższe gremium Związku Radzieckiego rozeszło się do swych limuzyn marki ZIŁ, w których cierpliwie czekali kierowcy; rozeszło się w silnym poczuciu, że oto jakiś nędzny profesorek agronomii podłożył bombę zegarową pod jedno z dwu supermocarstw świata.

Nie o uprawach zbóż, ale o miłości myślał Adam Munro, kiedy tydzień później siedział w loży Teatru Wielkiego przy Prospekcie Karola Marksa. Myśli te nie kierowały się bynajmniej ku siedzącej obok, skądinąd atrakcyjnej sekretarce ambasady, która wymogła na nim, by zabrał ją na ten balet. Munro nie był wielkim miłośnikiem baletu, chociaż dosyć lubił muzykę. Ale czar baletowych entrechats i fouettes albo, jak sam to nazywał, “podskoków” – zupełnie nań nie działał. Podczas drugiego aktu “Giselle” – bo to właśnie było w programie owego wieczoru – jego myśli powracały wciąż do Berlina.

To była piękna przygoda. Nie, nie przygoda, ale miłość, jaka zdarza się tylko raz w życiu. On miał niespełna 25 lat, ona dziewiętnaście. Miała ciemne włosy i była śliczna. Ze względu na pracę, jaką tam wykonywała, musieli utrzymywać swój związek w tajemnicy. Spotykali się niby to przypadkiem w mrocznych ulicach, on porywał ją do swego samochodu i uwoził do małego mieszkanka na zachodnich krańcach Charlottenburga, gdzie nikt nie mógł ich widzieć. Kochali się, rozmawiali, potem ona robiła kolację i znów się kochali.

Początkowo tajemny charakter ich związku – podobnie jak w przypadku ludzi, którzy na miłosne spotkania wymykają się chyłkiem z domu ślubnego małżonka – dodawał ich zbliżeniom szczególnego smaku i pikanterii. Ale latem 1961 roku, kiedy podberlińskie lasy eksplodowały zielenią i kwiatami, kiedy można było żeglować po jeziorach i opalać się na plażach, ta konieczność pozostawania w ukryciu zaczęła ich męczyć i drażnić. Wtedy właśnie poprosił, by została jego żoną, a ona prawie się zgodziła. Wciąż jeszcze mogła się zgodzić – choć właśnie wtedy zaczął rosnąć Mur. Ukończono go 14 sierpnia, ale jego budowa była tajemnicą poliszynela już wcześniej.

Wówczas podjęła decyzję i kochali się po raz ostatni. Powiedziała, że nie może zostawić swoich bliskich: skazać ojca na niełaskę i degradację w pracy, matkę na utratę ulubionego mieszkania, na które czekała tyle długich, mrocznych lat. Nie może zniszczyć nadziei na wykształcenie i karierę młodszego brata. A wreszcie nie może znieść myśli, że nigdy już nie zobaczyłaby ukochanych rodzinnych stron.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: