Wicehrabia zaś teraz już oglądał diament codziennie i bał się wybuchu afery. Był święcie przekonany, że w razie najmniejszego swądu, straciłby Klementynę bezpowrotnie. Gryzł się tak, że sposępniał i nawet nieco zmienił się na twarzy. Może by i zmarniał doszczętnie albo popełnił jakieś głupstwo, gdyby nie wtrącił się los.

Los przybrał postać deszczu, który lunął znienacka. Wicehrabia sterczał właśnie ponuro przed wystawą jubilera, którego wcale nie zamierzał odwiedzać, bo na nic się jeszcze nie zdecydował, a widok wszelkich klejnotów denerwował go niewymownie, wystawie przyglądał się zatem masochistycznie. Na stan nieba nie zwracał żadnej uwagi, nagła ulewa zaskoczyła go, odwrócił się gwałtownie w poszukiwaniu jakiegoś schronienia i ujrzał hrabiego Dębskiego w krytym powozie, zwalniającym tuż przed nim. Hrabia dostrzegł go w tym samym momencie, kazał zatrzymać i zaprosił młodzieńca najpierw do pojazdu, a potem do siebie.

Klementyny nie było, bawiła gdzieś w gościnie. Obaj usiedli przy winie, czekając na jej powrót, wyjątkowo bowiem nie mieli w planach żadnej wieczornej rozrywki.

Hrabia Dębski na zaburzenia wzroku nie cierpiał. O rękę córki bywał proszony niezliczoną ilość razy od chwili, kiedy ukończyła piętnaście lat, objawy rozmaitych gwałtownych uczuć były mu doskonale znane, pamiętał nawet doświadczenia własne. Domyślał się, na co ciężko choruje zgnębiony wicehrabia, lubił go, znał rodzinę, cenił niegdyś jego ojca, pozwolił sobie teraz na współczucie, aczkolwiek zachęcać go do oświadczyn nie miał najmniejszego zamiaru. Chciał mu tylko nieco ulżyć.

Wicehrabia na oglądanej przed chwilą wystawie zauważył między innymi rubinowe spinki, których sam był niegdyś szczęśliwym posiadaczem, i widok napełnił go głębokim rozgoryczeniem, połączonym ze wstrętem do siebie. Pierwsze życzliwe słowo pozbawiło go równowagi i opanowania. Coś w nim pękło.

– Masz pan, hrabio, do czynienia z bydlakiem i kretynem – rzekł gwałtownie. – Powinien pan wezwać służbę i wyrzucić mnie za drzwi. Sam, dobrowolnie, nie wyjdę, nie zdobędę się na to. Kocham pannę Klementynę do szaleństwa, wyznaję to, żeby uniknąć nieporozumień. Nie proszę pana o jej rękę, za nic, nie ośmielam się, tak jak nie ośmieliłem się dotychczas wyjawić jej moich uczuć. Chory jestem od tego.

– Dość osobliwe stanowisko – zauważył hrabia dyplomatycznie i łagodnie. – Ciąży na panu jakaś… hm… nieprzyjemność?

– Ciąży, jedna, zasadnicza. Nie mam pieniędzy, straciłem wszystko, jestem nędzarzem. Nie wiem, co zrobić, bo nie przywiążę do mojej nędzy kobiety, którą kocham ponad wszystko na świecie, a żyć bez niej nie potrafię. Mówił pan, że zmizerniałem, nic dziwnego, karmię się głównie wyrzutami sumienia, a to niestrawne pożywienie. Darować sobie nie mogę, że byłem takim głupcem, dopiero niedawno… no, już prawie trzy lata… oprzytomniałem i spojrzałem prawdzie w oczy. Owszem, przyznaję, myślałem o bogatym ożenku, ale z chwilą ujrzenia pańskiej córki moje myślenie skończyło się jak nożem uciął. Raczej strzelę sobie w łeb…

Hrabia Dębski miał pogodne usposobienie i duży zasób poczucia humoru. Wyznanie go rozśmieszyło, bo kwestie finansowe wśród przeszkód w ewentualnym poślubieniu Klementyny stały akurat na ostatnim miejscu.

– To rzadko bywa najlepszym rozwiązaniem – przerwał, taktownie kryjąc rozweselenie i dolewając wina niezwykłemu konkurentowi. – A co właściwie panu zostało? Bo z każdego majątku zawsze coś zostaje.

– Zostało – przyznał wicehrabia z gniewnym sarkazmem. – Kilka krów, kilka świń… Poślubię kobietę, którą uwielbiam, i uszczęśliwię ją koniecznością karmienia nierogacizny…

– Nie chcę wywierać na pana żadnej presji, ale moja córka doskonale umie obrządzać świnie – zakomunikował hrabia, któremu coraz bardziej chciało się śmiać. Szczerość i prawda wręcz biły od wicehrabiego, wystawiając mu całkiem niezłe świadectwo. Świadom przy tym własnej sytuacji materialnej, która mogła wszystkiemu zaradzić, hrabia bawił się coraz lepiej.

Wicehrabia otworzył usta, żeby wydać następny rozpaczliwy okrzyk i zamknął je nagle. Potem znów je otworzył.

– Wyśmiewa się pan ze mnie – rzekł z goryczą. – I słusznie.

– Wcale się nie wyśmiewam.

– Niemożliwe. Skąd pannie Klementynie do świń?

– Także do krów, koni i drobiu. Powinien pan pouczyć się trochę historii i geografii. Rozmaite wydarzenia nasz kraj przeżywał i przyszła taka chwila, kiedy moja córka w głębi lasu pilnowała świń, chroniąc je przed wrogiem. Stanowiły jedyne pożywienie wojsk powstańczych w tym rejonie. Było także i tak, że cała męska służba poszła z bronią do walki, a żeńska z trudem dawała sobie radę. Moja córka doiła krowy i czyściła konie. Nabyte wcześniej wykształcenie wcale jej w tym nie przeszkadzało.

Wicehrabia patrzył na hrabiego wzrokiem cokolwiek baranim, zastanawiając się mgliście, czy to możliwe, żeby któryś z nich upił się trzema kieliszkami wina.

– Na Boga… Ale chyba… Nie polubiła tych zajęć…?

– Także nie nabrała do nich przesadnej niechęci. To rozumna dziewczyna, pojmuje pewne konieczności. Co nie znaczy, że jej marzeniem jest zostać dójką, tak mi się przynajmniej wydaje. Trudno czasem mężczyźnie w średnim wieku zrozumieć bardzo młodą damę.

Wicehrabia mechanicznie napił się wina i odrobinę ochłonął.

– Pańska córka to skarb pod każdym względem – oznajmił stanowczo i smutnie. – Gdyby istniał dla mnie bodaj cień możliwości… No, powiedzmy, że cień istnieje, ale nader wątpliwy… Wstąpiłbym w szranki z mieczem w dłoni. Sam pan widzi, pozwalam sobie na szczerość nie do przyjęcia w myśl panujących powszechnie obyczajów, na przywilej i ulgę rozmowy z przyjacielem. Bo uważam pana za przyjaciela, pozostało mi to wrażenie z czasów, kiedy miałem osiem lat, a mój ojciec wyrażał się o panu z wielką sympatią i uznaniem. Podobał mi się pan wtedy ogromnie. Prawie zapominam, że jest pan ojcem kobiety, o której mówię i która stanowi nieszczęście mojego życia…

– Co właściwie sprawiło, że przed trzema laty zmienił pan tryb życia? – przerwał hrabia z zainteresowaniem. – Dysponował pan przecież jeszcze jakimiś resztkami…?

Wicehrabia milczał przez chwilę, walcząc z pokusą, żeby wyznać hrabiemu całą prawdę.

– Dysponowałem. I nie tylko. Szczęśliwy traf zdarzył, że wygrałem w bakarata znaczną sumę. Tak znaczną, że pozwoliła mi dożyć obecnej chwili. A równocześnie… No cóż… Pomówmy jak mężczyzna z mężczyzną, nie przypuszcza pan chyba, że żyłem jak mnich… Pewna dziewczyna… Prosta dziewczyna, nawet nie piękna, ale pełna uroku, inteligentna… bez trudu mogła udawać prawdziwą damę… W przypływie lekkomyślności byłem gotów ożenić się z nią i uważałem to nawet za doskonały dowcip, osiągnąłem chyba wówczas szczyt możliwej głupoty… Straciła życie w moich oczach, padłszy ofiarą katastrofy w chwili, kiedy realizował się jej cel życia. Zginęła z blaskiem na twarzy…

Gdyby wicehrabia wiedział, że ów blask na twarzy Marietty miał ścisły związek z miksturą, jaka czekała na niego w kryształowej karafce, zapewne wspominałby słodką dzieweczkę z mniejszym wzruszeniem. Nie wiedział jednak i dzięki temu mógł wypromieniować z siebie samą szlachetność.

– … Nie kochałem jej – zwierzał się dalej uczciwie. – Ale bardzo lubiłem i to wydarzenie mną wstrząsnęło. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem i nikt o tym nie wie. Wszyscy myślą, że ustatkowałem się wyłącznie dla bogatego ożenku. Ja zaś, po pierwszym wstrząsie, zdołałem zastanowić się, co robię i jak wygląda moja przyszłość…

– Sądzę, że zasługuje pan raczej na wyrazy uznania, a nie na potępienie – powiedział hrabia z namysłem. – Obiły mi się tu już o uszy różne opinie na pana temat… Sam również w młodości występowałem w charakterze półgłówka i gdyby nie śmierć ojca i konieczność powrotu do kraju, może posunąłbym się znacznie dalej. Chociaż, z drugiej strony, lepiej było wtedy stracić możliwie dużo, mniej by teraz mieli do odbierania.

– Na ile orientuję się w sytuacji, skonfiskowano panu wszystko?

– Mnie tak. Na szczęście mojej matce trochę zostało.

– No więc sam pan widzi – rzekł wicehrabia, wracając do gnębiącego go tematu. – Moim rodzicom też coś zostało. Można to uznać za punkt wyjścia, nie z takich szczątków pracowici ludzie dorabiali się fortun. Zakopać się na wsi, osobiście zadbać o te świnie, krowy i kawałek winnicy, poświęcić życie ciężkiej pracy i zapewne moje wnuki znów stałyby się bogate. Może to zrobię, zamiast strzelać sobie w łeb, ale byłbym zbrodniarzem, gdybym zaprzągł do pługa anioła…

– Niech pan wejrzy w siebie – poradził hrabia, którego to wszystko znów zaczęło śmieszyć. – Anioł aniołem, ale czy pan sam zdołałby żyć w trzech pokoikach, z jedną służącą, z żoną, która sama karmi dzieci, bo nie stać jej na mamkę, mając dwie kamizelki i jeden niemodny frak, bez opery, komedii, wizyt, powozu…

Wicehrabia oczyma duszy ujrzał egzystencję starego lichwiarza, któremu sam był winien straszliwe sumy, w związku z czym raz go odwiedził.

– Musi to być w Paryżu? – przerwał z niesmakiem. – Nie może być na wsi? W gruncie rzeczy lubię wieś, a frak jest tam potrzebny jak piąte koło u wozu. Co do rozrywek, jeden koń, jedna fuzja i piękna żona wystarczą. Mógłbym jeszcze jechać do Ameryki i karczować dzikie puszcze.

– Nie – uparł się hrabia. – Ja proszę, żeby pan sobie wyobraził skromną, urzędniczą egzystencję w Paryżu. Taką za dwa tysiące rocznie. Niech pan wysili wyobraźnię i odpowie uczciwie.

Wicehrabia milczał długą chwilę, popijając wino, wpatrzony gdzieś w dal. Widział dwa obrazy. Jeden, całkiem znośny, zawierał w sobie samotnego młodego człowieka, który żywił się na proszonych obiadach i kolacjach, owe dwa tysiące zaś wystarczały mu na uzupełnienie stroju, i drugi, zgoła potworny, tego samego człowieka, obarczonego rodziną, z zaniedbaną, znękaną żoną i źle odżywionymi dziećmi…

– Spróbowałbym coś zrobić – oznajmił wreszcie z zaciętością. – Zdaje się, że mam czynny charakter. Może zaoszczędziłbym sto franków i ruszył na giełdę, a może zostałbym włamywaczem i rozbójnikiem. Gdyby moja żona wyglądała na istotę szczęśliwą, zniósłbym to łatwiej, ale tym bardziej próbowałbym coś zrobić, jeszcze nie wiem co. Wbrew pozorom, nie jestem idiotą zupełnym i chyba bym coś wymyślił.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: