Okazało się, że uczyniła słusznie. Hrabia z radości odzyskał trochę siły i sam spróbował otworzyć dzieło, okładka jednak, z wytłaczanej skóry, inkrustowana złotą nicią i gęsto poutykana ozdobnymi kamieniami, była dla niego za ciężka. Klementyna mu pomogła, wnętrze księgi wydało jej się nieco dziwne, jakby skamieniałe, czymś zlepione. Kartki nie dały się rozdzielić.
– Nóż – wyszeptał mąż niecierpliwie i nakazujące.
Posłusznie rozejrzała się, zdjęła ze ściany sztylet, wiszący w charakterze dekoracji, i dziubnęła nim w owe zlepione karty. Niewiele obchodziła ją w tej chwili możliwość zniszczenia białego kruka z epoki renesansu, dla przyjemności umierającego męża gotowa była podpalić cały dom.
Karty, sklejone tylko po brzegach, rozdzieliły się łatwo z cichutkim, potrzaskującym szelestem i ukazało się wybrakowane wnętrze: dziura, wycięta niezbyt równo, a w niej coś, owiniętego bibułką. Nie mówiąc już nic, Klementyna wydłubała to i rozchyliła bibułkę.
Wielki Diament zalśnił potężnym blaskiem.
Długą chwilę panowało milczenie, bo Klementynie odjęło mowę, a hrabia, jakby z ulgą, zamknął oczy i opadł na poduszki. Oddychał głęboko, zatem był żywy. Palcami, opartymi o księgę, uczynił ruch, znamionujący chyba zamykanie, dla Klementyny jego życzenie wciąż było rozkazem, zdumiona i wstrząśnięta, nadal bez słów, włożyła diament razem z bibułką na poprzednie miejsce i zamknęła księgę. Hrabia uzupełnił gest palcami.
– Dobrze – powiedziała jego żona głosem nieco zdławionym. – Rozumiem. Zalepię.
Ulgę na twarzy męża widziała wyraźnie. To była zatem ta informacja, którą chciał jej przekazać i jego pragnienie trafnie odgadła. Co powinna zrobić teraz…?
Hrabia otworzył oczy i wysilił się jeszcze raz.
– Papiery – wymamrotał. – Listy… Też… Palcami wciąż dotykał książki, więc Klementyna znów odgadła.
– Listy i papiery są w książkach, tak? W tej…? Nie, chyba w innych? W bibliotece? Powinnam je znaleźć?
Mąż potwierdził opuszczeniem powiek i jeszcze raz otworzył oczy.
– Zanieś… Schowaj…
Klementyna ponownie udała się do biblioteki. Kiedy wróciła do sypialni, jej mąż już nie żył.
Nie wyczyniała żadnych histerii, zniosła jego śmierć mężnie, ostatecznie doszedł do wieku, w którym śmierć zaczyna być zjawiskiem naturalnym, ponadto była głęboko wierząca i od razu pomyślała o spotkaniu na tamtym świecie. Kłopotów zejście hrabiego nie przysporzyło najmniejszych, bo spadek po nim stanowiło wyłącznie odremontowane Noirmont. Reszta majątku, prawnie rzecz biorąc, należała do Klementyny, a i samo Noirmont miało przejść na syna dopiero po jej śmierci, tak że żadne zmiany nie nastąpiły. Poza jedną, drobniutką.
Ani umierający hrabia, ani zajęta nim Klementyna nie zauważyli groźby, jaka wysunęła łeb zza kotary, osłaniającej drzwi do garderoby hrabiego. Młody lokaj, odpowiedzialny za odzież pana, zamierzał o coś zapytać i pozwolił sobie delikatnie zajrzeć do sypialni dla sprawdzenia, czy można państwu przeszkodzić brutalnym pukaniem. Takt wykazał ogromny, ale na tym skończyła się prezentacja jego zalet.
Księgi, leżącej na kołdrze hrabiego, nie dostrzegł wyraźnie, wiedział tylko, że coś tam leży, ale diament Klementyna uniosła do góry i blask poraził oczy sługi.
Unieruchomiła go ta skrząca się bryła w dłoni hrabiny na tak długo, że o wyśledzeniu kryjówki skarbu pomyślał zbyt późno. Cofnął się do garderoby, cichutko zamknął drzwi, a węże chciwości wpełzły mu na oblicze. Popędził dookoła, do drugich drzwi, którymi hrabina wyszła z jakimś ciężarem, zdążył jednakże ujrzeć tylko jej powrót do sypialni. Łańcuch podglądających nie ograniczył się do jednej osoby. Następnym jego ogniwem był polski sługa hrabiny.
Zwykły Florek ze wsi dostąpił zaszczytów, acz będących dziełem przypadku, to jednak w pełni zasłużonych. Dominika, córka Klementyny, potrzebowała mamki dla dziecka i wybrała z własnej wsi hożą babę, której młodsza progenitura kwitła wspaniałym zdrowiem. Najstarszy z owej progenitury był Florek. Z racji wysokiego stanowiska matki spadło na niego szczęście pobierania nauk i rychło wykazał bystrość wyjątkową, opanowując nawet obcy język, jakim posługiwali się państwo. Nie dość na tym. Karmiona przez jego rodzicielkę panienka wydawała mu się istotą bliską, której powinien strzec jak oka w głowie, strzegł zatem, dzięki czemu we właściwej chwili znalazł się we właściwym miejscu. Czteroletnia panienka, dziecko o wściekłej żywotności, wpadła do stawu dostatecznie głębokiego, żeby się w nim utopić, Florek zaś wyratował ją z toni. Od tego momentu wzajemne związki utrwaliły się na mur, a Florek, wdzięczny zapewne za to, że pozwolono mu się wykazać i nawet dziękowano, pokochał całą rodzinę jaśnie panienki, która zrobiła mu taką grzeczność.
Później zaś wyszło na jaw, że rodzona babka jaśnie panienki, jaśnie hrabina de Noirmont, osobiście, podczas ostatniego powstania, karmiła w lesie jego rodzonego dziada, własną szlachetną ręką opatrując mu rany. Gdyby nie ówczesna jaśnie hrabianka Klementyna, ojca Florka nie byłoby na świecie, a tym bardziej i Florka samego.
Pokochał zatem Klementynę uczuciem, przekraczającym nie tylko ludzką, ale nawet i psią miarę. Za ostatnim pobytem w ojczystym kraju Klementyna zabrała wiernego sługę ze sobą i Florek ostatecznie udowodnił swoje talenty. Niemal przerósł Figara, w służbowej hierarchii osiągając stanowisko zaufanego powiernika.
Francuskiego lokaja podejrzał czystym przypadkiem, wcale nie żywiąc takiego zamiaru, to co ujrzał jednakże od razu go tknęło. Ujrzał mianowicie jego twarz, a na niej kłębowisko węży. Sedno rzeczy zrozumiał z miejsca, nawet nie musiał się nad tym zastanawiać. Lokaj zajrzał do sypialni, gdzie konał właśnie pan hrabia i ostatnim tchem coś tam załatwiał z panią hrabiną. Zapewne wyjawiał jakieś tajemnice, dostrzegalne oczami, no i lokaj to zobaczył, a cóż by innego mogło tę dziką chciwość sprowadzić mu na gębę jak nie jakieś potężne skarby…
Odczekawszy tydzień od pogrzebu hrabiego, wierny sługa udał się do pani hrabiny.
– Ja, proszę jaśnie pani hrabiny, dłużej milczeć nie mogę – oznajmił stanowczo, głosem przyciszonym. – Wiem, że to za wcześnie i o przebaczenie proszę, jaśnie pani nie ma głowy do takich rzeczy, ale z tego może być nieszczęście, więc się ośmielam.
– Nie mam ci co przebaczać, mów od razu, w czym rzecz – odparła Klementyna, która inteligencję Florka ceniła wysoko. Wiedziała, że z barachłem by nie przychodził.
– Ano nie wiem, ważne to czy nie, ale widzę, jak ten łajdus węszy. Armand. Garderobiany świętej pamięci pana hrabiego. Przykrość zrobię jaśnie pani, ale już trudno. W ostatniej godzinie życia pana hrabiego, jaśnie państwo ze sobą mówili, a ten do sypialni zajrzał. Co zobaczył, tego ja nie wiem, ale musiało coś być, bo zgorzał na pysku. To widziałem na własne oczy. A teraz widzę, a tak na wszelki wypadek oka od niego już nie odrywam, że węszy, jakby czegoś szukał, a głównie po książkach w bibliotece. Jak dotąd, dosyć z daleka go trzymam, w nocy nie wejdzie, bo sam osobiście o zamek zadbałem, ale nie wiem, co dalej i może być, że dla jaśnie pani to ważne. Bo jak nie, to już nie będę głowy zawracał.
Klementyna całego przemówienia wysłuchała spokojnie, ale nieco pobladła. Jedyny dokument, jaki dotychczas odnalazła, zresztą przypadkiem i nie wśród książek, tylko w biurku hrabiego, to był list od jej własnego ojca, skierowany do zięcia, zawierający uzupełnienie wieści, wysłanych w liście wcześniejszym. Jedyne, co z niego zrozumiała dokładnie, to to, że diament był kradziony, a posiadanie go stanowi, lub też może stanowiło, straszliwą hańbę dla posiadacza. Hrabia Dębski, pisząc, miał wprawdzie na myśli pułkownika Blackhilla, ale jego córka nie mogła tego odgadnąć, bo nie napisał wyraźnie, kontynuował temat, jego zięciowi doskonale znany. Córka przeraziła się śmiertelnie, pomyślawszy o mężu.
Ani jedna sekunda przy śmiertelnym łożu hrabiego nie zatarła się jej w pamięci i nie miała cienia wątpliwości, co też ów lokaj mógł zobaczyć. Rabunku się nie obawiała, widok diamentu wprawdzie nią wstrząsnął, ale pazerności jeszcze nie obudził, niechby go nawet ktoś ukradł, niechby go diabli wzięli, z utratą błyskotki godziła się chętnie, istniało tu jednak niebezpieczeństwo, że sprawa wyjdzie na jaw. Dopadnie ten lokaj łupu czy nie, może o nim coś powiedzieć, może rozgłosić, co widział, a wtedy owa straszliwa hańba spadnie na jej świętej pamięci nieboszczyka męża, który już nie zdoła się bronić. Do tego nie dopuści za żadną cenę!
Myśl Klementyny biegła i ujawniała się w oczach. Florek czekał na jej odpowiedź, patrzył, widział jej wzrok i zaczynało mu się robić zimno i gorąco na przemian. Zyskał pewność, że słusznie postąpił, przychodząc z donosem, a może należało nie czekać nawet do pogrzebu pana hrabiego…
– Wolałabym nie żyć – wyrwało się w końcu Klementynie – ale musiałyby nie żyć także moje dzieci i wnuki…
– To widzę, że sprawa nie lekka – ośmielił się zaopiniować sługa.
– Najcięższa w świecie. Czekaj, muszę się zastanowić.
– To jaśnie pani wolno. Ale ja już pozwalam sobie coś tam rozumieć. Już niech jaśnie pani będzie spokojna i na mnie nie zwraca uwagi.
Popatrzyli sobie w oczy i poniechali słownej wymiany poglądów. Wzajemne zrozumienie zostało osiągnięte.
Honor męża czy ludzkie życie. Klementyna w ułamku sekundy dokonała wyboru, dokładnie odwrotnego niż Arabella…
Idealnie zwykłą i normalną rzeczy koleją dziewka kuchenna spotkała się ze swoim wsiowym amantem poza murami zameczku. Hrabiostwo de Noirmont obrony przed wrogiem nie przewidywali, w czasie remontu zatem mury pozostawiono w malowniczym nieładzie. Przełazić przez nie było o tyle trudno i uciążliwie, że proces kruszenia postępował i kamienie leciały niekiedy spod nogi, wprost do pozbawionej wody fosy, dziewka kuchenna jednakże, w amancie mocno rozamorowana, znała przejścia bezpieczne.
Fosa ponadto, acz sucha, to jednak uporządkowana, porosła piękną trawą, pachnącymi ziołami i rozmaitym dzikim kwieciem, doskonale nadawała się na romantyczne spotkania. Znacznie mniej romantyczne wydało się zakochanej parze znalezisko, wśród bujnych roślin na kamienistym podłożu znienacka ujrzane.