No to koniec. Przepadło. W zgubienie również nikt nie uwierzy.
W rezultacie tych przygnębiających rozmyślań wysiadł na pierwszej stacji, jaka mu się napatoczyła, i uświadomił sobie, że wychodzi się z niej przez kontrolera, który odbiera i sprawdza bilet. Jego bilet już od Rouen jest nieważny. Musi wyjść jakoś inaczej albo doczekać w jakimś ukryciu chwili, kiedy ruch pociągów się zmniejszy i kontroler zejdzie z posterunku. Przemknie się. Dalej, najzwyczajniej w świecie, pójdzie piechotą…
Wojsko w warunkach bojowych potrafi przemaszerować czterdzieści kilometrów dziennie z solidnym obciążeniem. Piechota, oczywiście. Michel Trepon, pomocnik, tragarz i goryl jubilera, nie obarczony szczęśliwie żadnym moździerzem, karabinem maszynowym ani też skrzynką amunicji, ściśle biorąc, nie obarczony niczym, bo wszystko udało mu się utracić, przebył w ciągu jednej doby trasę długości sześćdziesięciu ośmiu kilometrów i wkraczając do Paryża, nie miał nawet pęcherzy na nogach. No owszem, wyszlachetniał w tej podróży. O jakieś cztery do pięciu kilogramów.
Do pryncypała zakradł się od tyłu.
– Głupcze! – krzyknął na jego widok chlebodawca z wielką zgrozą. – Cóżeś uczynił…?!
Michel Trepon zapomniał języka w gębie, bo zbyt dużo w ostatnim czasie zdołał uczynić, żeby odpowiedzieć na takie pytanie. Na szczęście pytanie okazało się retoryczne, jubiler znał go od dziecka i wiedział, co o nim myśleć.
– Po diabłaś uciekał? – mówił z wyrzutem dalej, wracając do spożywanego śniadania. – Siadaj i jedz, widzę przecież, że jesteś głodny. Dziękuj Bogu, że tam był jeden rozumny człowiek i zgadł, co się stało, bo inaczej już by cię cała policja szukała. I tak cię szukają, ale jako świadka. Co cię napadło, żeby znikać?!
– Wystraszyłem się – wymamrotał młody człowiek trochę niewyraźnie, bo polecenie pożywienia się wypełnił dość zachłannie.
To jubiler potrafił zrozumieć. Reakcji na przestrach również się zbytnio nie dziwił, znał nie tylko swego pomocnika, ale także i życie. Uciec w pierwszej chwili, no owszem, miało to odrobinę sensu, ale należało wrócić tu, do domu! Od razu, a nie po trzech dniach!
Z drugiej strony te trzy dni okazały się korzystne, ponieważ pozwoliły rozwikłać sprawę i policja już wszystko wiedziała. Z olbrzymim zainteresowaniem i rosnącą ulgą w duszy, w milczeniu, bo gębę miał zajętą jedzeniem, zdumiony swoim fartem, Michel Trepon wysłuchał informacji, których jubiler nie zamierzał ukrywać. Nie widział po temu powodów, skoro ogłosiła je prasa.
Otóż u wicehrabiego wręcz błyskawicznie pojawił się komisarz policji, niejaki pan Simon, człowiek inteligentny i myślący. Obejrzał zwłoki, marmurową rzeźbę, przedstawiającą Tezeusza walczącego z Minotaurem, przy czym byczy łeb Minotaura godny był korridy, przewrócony stolik oraz inne drobiazgi, po czym przesłuchał lokaja. Lokaj zaświadczył, że owszem, ta kolumna, stojąca na miękkim dywanie, kiwała się lekko. Odrobinę. Była mowa nawet o wezwaniu człowieka, żeby ją przytwierdził do ściany międzyokiennej, ale jeszcze tego nie załatwiono. U wicehrabiego kręciło się dziś mnóstwo ludzi, w salonie obok czekali przyjaciele, dwóch panów, a drzwi były otwarte. Niemożliwe, żeby ktokolwiek wybrał sobie taką chwilę na popełnienie zbrodni, musiałby zwariować…
Przeprosiwszy za prywatny komentarz, który wyrwał mu się na skutek zdenerwowania, lokaj kontynuował zeznanie oficjalne. Tak, istotnie, ta rzecz, znaleziona o pół metra dalej, jest to sztuczna szczęka nieboszczyka pana wicehrabiego. Mimo młodego wieku wicehrabia sztuczną szczękę posiadał, utraciwszy zęby w karczemnej bójce w wieku lat siedemnastu. W bójkę wdał się ten jeden raz w życiu, z głupoty, i skutek zniechęcił go na zawsze do podobnego rodzaju ekscesów, a swoją sztuczną szczękę ukrywał z całej siły. Nikt o jego zębach nie wiedział. Owszem, coś tam w niej ostatnio szwankowało i mogło się zdarzyć, że mu wypadła…
Nawet bez przesłuchiwania naocznego świadka komisarz Simon wyobraził sobie wydarzenie. Wicehrabia może kichnął, zęby mu wyleciały, ktoś wszedł w tym momencie, z zeznań wynika, że pomocnik jubilera, wicehrabia rzucił się podnosić szczękę, chcąc ją ukryć, zanim obcy człowiek zobaczy, co to jest, potrącił chwiejną kolumnę i spowodował katastrofę. Ów pomocnik jubilera był tu jednakże przez chwilę i coś robił, skoro przyniesiona przez niego bransoleta leżała na podłodze obok przewróconego stolika, a w każdym razie widział to wszystko, musiał widzieć, zatem odnaleźć go i przesłuchać należy bezwzględnie.
Słysząc taką wersję wydarzeń, pomocnik jubilera oprzytomniał i odzyskał odrobinę rozumu. Ponadto posilił się, co zdecydowanie podniosło go na duchu. Uzgodnił ze zwierzchnikiem, że sam się zgłosi do komisarza Simona natychmiast, rezygnując z odpoczynku i snu.
Co też uczynił.
Brak odpoczynku i snu miał swoje konsekwencje. Potwierdziwszy cały ciąg wydarzeń, zgadza się, wicehrabiemu upadło, rzucił się, trącił piekielną kolumnę, rzeźba, spadła i tak dalej, naoczny świadek dał się podpuścić i wyznał, co widział w momencie wejścia. Wicehrabia przeglądał księgę. Jakąś bardzo starą. Tak, naoczny świadek zdążył ją dostrzec, zanim się to wszystko poprzewracało, o czym traktowała, nie wie, ale w środku miała wielką dziurę…
Z dziury komisarz wyciągnął wniosek, acz błędny, to jednak logiczny. Na jej widok wicehrabia, stwierdziwszy nagle dewastację zabytku, zapewne drogo opłaconego, zdenerwował się szaleńczo i tę szczękę wypluł w nerwach. Wszystko zgadzało się doskonale.
Pomocnik jubilera wyszedł z tego interesu czysty jak łza, po czym, usuwając z siebie stres, przespał trzy doby prawie bez przerwy, komisarz natomiast jął się interesować księgą. Chciał mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, a owej księgi nie było.
Znów wystąpił lokaj. Tak jest, pojawiła się tu panna Przyleska, wnuczka hrabiny de Noirmont, u babki rezydująca, która księgę zabrała. Widział to na własne oczy. Sam tę księgę przedtem podniósł, bo leżała na podłodze, ze stolika spadła, i położył ją na konsolce przy drzwiach, odruchowo, a jaśnie panienka zajrzała do pokoju, księgę dźwignęła i poszła sobie. Kuzynka wicehrabiego de Pouzac, wszystkim znana, mogła zabierać, co chciała…
Do Klementyny komisarz Simon dotarł osobiście, wyłącznie dla własnego spokoju sumienia. Nie traktował nawet tej wizyty służbowo, zaprosił się prywatnie.
Wiedzę o całej tej okropnej historii Klementyna czerpała z trzech źródeł. Z pierwszej relacji Justyny, z gazet i z niewielkiego telegramu, jaki dostała od wnuczki z Calais. Telegram, w najmniejszym stopniu nie liczący się z kosztami, brzmiał:
Indywiduum ucieka do Anglii. Stop. Jadę za nim. Stop. Pieniądze od matki. Stop. Niewinny z cala pewnością. Stop. Gaston to przypadek. Stop. Podobno zabrał tę rzecz. Stop. Będę próbowała go odnaleźć, zanim pojedzie do Ameryki. Stop. Czy nie przyszły do mnie listy z Przylesia. Znak zapytania. Jeśli tak, przyślij mi je na adres pana Broomstera. Stop. Nie wiem, co robić dalej. Stop.
Pokojówka, która wróciła we łzach nazajutrz po telegramie, wywołała niepokój głęboki. Panienka zostawiła ją we fiakrze na ulicy i sama poszła coś załatwiać. Czekała w nieskończoność, a potem nagle porobiło się coś okropnego, pośpiech dziki, jakaś dziewczyna się przyplątała, ona sama została wysłana na pocztę, a panienka, Jezus Mario, odpłynęła w tym czasie do Anglii. Ta jakaś dziewczyna, okropna i zapłakana, niczego się od niej nie można było dowiedzieć, pokojówka też się popłakała i wróciła do domu, bo niby co innego mogła zrobić…?
Zmuszona myśleć i wnioskować samodzielnie, przestudiowawszy prasę, Klementyna nie przestraszyła się wizytą pana komisarza Simona. Potwierdziła fakt zabrania dzieła o sokołach, wyjaśniła, iż jest to pamiątka rodzinna, wypożyczona bez jej wiedzy, bezprawnie zlicytowana u pana de Rousillon, pokazała pokwitowanie i pokazała nawet samo dzieło. Dziura w nim rzucała się w oczy. Pan Simon utwierdził się w swoich poglądach i mógł się wreszcie uspokoić. Notatki o całej sprawie pozostawił w swoich prywatnych dokumentach.
Znalazłszy się w Anglii, w warunkach zbliżonych do tych, które stały się udziałem pomocnika jubilera, Justyna nie straciła głowy, mimo iż w sercu czuła miłe pikanie. Różnica sytuacji, jej i tępawego młodzieńca, leżała w tym, że pieniędzy miała dosyć na dojazd do Londynu i nie musiała iść piechotą. Późnym wieczorem, o godzinie absolutnie nieprzyzwoitej, dotarła do pana Broomstera, rodzinnego radcy prawnego.
Nie dysponowała nawet wizytówkami, ale tkwiły w niej całe stulecia tak zwanej błękitnej krwi. Lokaj pana Broomstera, oblatany w zawodzie, bez jednej sekundy wahania poszedł zaanonsować młodą damę, której nie można nie przyjąć nawet o czwartej nad ranem, nie mówiąc o jedenastej trzydzieści wieczorem. Pan Broomster ostatni raz widział Justynę, kiedy miała szesnaście lat, jednakże ją poznał. Reszta stanowiła samą przyjemność.
Zakwaterowana, na własne życzenie, w najlepszym hotelu, już nazajutrz Justyna rozpoczęła ożywioną działalność, dwukierunkową, rzecz jasna z przewagą kierunku uczuciowego.
Bez żadnego trudu wmówiła w pana Broomstera, iż lord Jack Blackhill ma ścisły związek z tajemnicą rodzinną, która przygnała ją tu w tak osobliwych okolicznościach. W cztery godziny później Jack Blackhill, wnuk Arabelli, ze spontanicznością odziedziczoną po babce, chwycił młodą damę w objęcia.
O tajemnicy rodzinnej raczej nie było mowy, jakoś tak wypadło, że inne tematy wysunęły się na pierwszy plan. Kolejny telegram do Klementyny zawierał informację, że Jack Blackhill jednak zdołał się oświadczyć i został przyjęty. W Nicei mamusia nie miała nic przeciwko temu, więc może i teraz wyrazi aprobatę. Co babcia na to? W kwestii poszukiwanego indywiduum nie ma nowin, wygląda na to, że w Anglii nikt o nim nic nie wie, a upragniony przedmiot nie ujrzał światła dziennego. Co teraz?
Klementyna wieści potraktowała pobłażliwie, pamiętała doskonale własną młodość. Nieco inna ona była, ta młodość, ale uczucia zmianom historycznym nie ulegają i można je rozumieć zawsze jednakowo. Na wszystkie strony rozesłała listy, bo telegramy jej nie zadowalały, i wręcz z przyjemnością pogodziła się z faktem, że jej wnuczka, za pełną zgodą rodziców, poślubi lorda Jacka Blackhilla, potomka tych jakichś ludzi, którzy już dawno temu wmieszani byli w tajemniczą historię Wielkiego Diamentu, nie wiadomo skąd i jakim sposobem im przypisanego. Co z tego wyniknie, nie była w stanie przewidzieć.