Zarazem z miejsca uświadomiła sobie, że pokazać się w tej cudownej szacie zdoła tylko u siebie, we własnym domu. Wyjeżdżając w gości, pułkownik przygląda się jej uważnie i sprawdza, jak jest ubrana, nie zdołałaby go zaskoczyć. Każdą niewłaściwość stroju koryguje w tempie godnym działań wojskowych, brutalnie, boleśnie, nadąża ze wszystkim, nie bacząc na jej doznania, posługując się siłą fizyczną, a potem gna konie i przybywa punktualnie, na czas. Trzeba zatem zorganizować odpowiednią imprezę, im więcej gości, tym lepiej…

W tym właśnie momencie wpadła jej wreszcie w ucho rozmowa przy stole.

– Indyjskie diamenty przeważnie są żółte – powiedział autorytatywnie młody sekretarz Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, Henry Meadows, żywo interesujący się drogimi kamieniami. – Białe pojawiają się rzadko.

Radża siedział akurat naprzeciwko niego.

– Niezupełnie – zaprzeczył z tajemniczym uśmiechem. – Nasze diamenty miewają różne zabarwienie. Zdarzają się nawet błękitne, chociaż przyznaję, że niezbyt często. Jeden posiadam.

– Duży? – zainteresował się pułkownik White, dowódca sąsiedniego garnizonu.

– Średni. Około czterdziestu karatów.

– Słyszy się czasem o pięknych kamieniach – powiedział w zadumie pułkownik Harris, najstarszy z obecnych. – Niektóre świątynie… W moich młodych latach krążyła pogłoska, jakoby w jednej ze świątyń znajdował się diament, właśnie błękitny, przewyższający wszystko, co kiedykolwiek widziano. Największy diament świata, zwany Wielkim Diamentem.

– Nie został zrabowany? – zdziwił się pułkownik White.

– Podobno nie. Podobno znajduje się tam nadal.

– Gdzie? Mam na myśli, w której świątyni?

– Nie pamiętam. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek wymieniano miejscowość.

– Pan się zapewne orientuje? – zwrócił się do radży sekretarz.

Radża wciąż miał tajemniczy uśmiech na nieruchomej twarzy.

– W wielu świątyniach znajdują się cenne klejnoty…

– Ja się orientuję – powiedział równocześnie pułkownik Blackhill z najdoskonalszą obojętnością. Wywołał tym żywe, acz zręcznie ukrywane poruszenie.

– Pan? – spytał z niedowierzaniem Henry Meadows. – Wie pan, w której świątyni znajduje się największy diament świata?

– Wiem. Widziałem go. Mniej więcej dziesięć lat temu. Oszlifowany. Wprawiony w brzuch posągu, zapewne Siwy, bo był tam także posąg Kali. To mało znana świątynia.

– I myśli pan, że ten diament ciągle się tam znajduje? Nie został zrabowany? – powtórzył ze zdumieniem pułkownik White.

– Nie dopuściłem do rabunku – odparł zimno pułkownik Blackhill. – Żołnierze to nie złodzieje. Radża Bi… no… tamtejszy radża, uprzednio pokonany, rozdzielił połowę zawartości swojego skarbca dobrowolnie. Byłem zdania, że to wystarczy.

– No, no, no… – powiedział Henry Meadows z podziwem i odrobiną powątpiewania.

Pułkownik Blackhill obdarzył go lodowatym spojrzeniem.

– Ja również jestem żołnierzem, nie zaś rabusiem – rzekł z naciskiem.

Idiotą, poprawiła w myśli Arabella. Miał pod nosem największy diament świata. Po co komu diament w świątyni? Nikt by nie wiedział…

Uchwyciła nagle wzrok rani i przestraszyła się, że jej myśli widoczne są na twarzy. Uśmiechnęła się czarująco.

– Indie są pełne złota i drogich kamieni – zauważyła życzliwie, żeby powiedzieć cokolwiek, spoglądając na ogromny rubin, przypięty do ramienia rani.

Rani skinęła głową i uśmiechnęła się wzajemnie.

– Czy ktoś tam tego pilnuje? – spytał wicedyrektor Kompanii, dotychczas milczący. – Jacyś kapłani?

– Owszem. To ich świątynia. Trzymają straż w dzień i w nocy, aczkolwiek zapewniłem im bezpieczeństwo.

– I rzeczywiście jest taki wielki? – ośmieliła się zaciekawić małżonka wicedyrektora.

– Rzeczywiście – odparł grzecznie pułkownik Blackhill, zaciskając dłoń i spoglądając na nią. – Robił wrażenie, jakby był rozmiarów… pół pięści.

– O, dobry Boże…! – wyrwało się Meadowsowi. Pułkownik Harris westchnął.

– Kiedy przyjechałem tu jako młodzieniec… – zaczął.

Spojrzał na uśmiechniętego tajemniczo radżę i urwał. Najwidoczniej zamierzał popełnić nietakt. Obecnie byli w przyjaźni i wspominanie czasów, kiedy toczono walki i zwyciężano, podporządkowując hinduskich książąt koronie brytyjskiej, stanowiłoby zgrzytający faux pas. Przez chwilę szukał innych słów.

– Z Francuzami – kontynuował z lekkim potknięciem. – Toczyły się bitwy z Francuzami. Oni obrabowali skarbiec… a myśmy im odebrali łupy. Radża zginął… No, w każdym razie muszę przyznać, że… Nigdy przedtem czegoś podobnego nie widziałem. Coś tam na mnie przypadło…

Znów urwał, jakby zaprzątnięty jakimś nagłym wspomnieniem. Zmarszczył brwi.

– Więcej przypadło takim, którzy nie mieli skrupułów – mruknął pod nosem pułkownik White.

Przez chwilę Arabella żałowała, że nie była młodym chłopcem w tamtych pięknych czasach. Skrupułów nie miałaby z pewnością, wzbogaciłaby się, mogłaby poślubić, kogo by zechciała. Potem przypomniała sobie, że George'a młodszego nie było wówczas jeszcze na świecie, i wreszcie całą jej myślą zawładnął Wielki Diament w brzuchu bóstwa, może i rzeczywiście Siwy. A może Buddy albo Brahmy, albo jeszcze kogoś tam innego, bo jej mąż wcale nie musiał być nieomylny. Ciekawe, gdzie też znajduje się ta świątynia…

Konkretny pomysł na razie jeszcze nie zaświtał jej w głowie. Mąż sam jej go podsunął nieco później, kiedy panie odeszły do salonu, a panowie zostali przy stole. Rzecz jasna, podsunął bezwiednie.

Podsłuchanie męskiej rozmowy było całkowitym przypadkiem. Rani i wicedyrektorowa przez chwilę zajęły się sobą, wizytując garderobę oraz inne ustronne miejsca, Arabella zaś wróciła pod drzwi jadalni, bo tam, na niewielkim stoliku, zostało jej pachnidło, wyjęte z sakiewki. Porównywały wcześniej swoje pachnidła, ona i małżonka wicedyrektora, sakiewka, przytroczona do paska, była ciasno ściągnięta złotym sznureczkiem, nie zdołała włożyć do niej z powrotem maleńkiego przedmiotu, ponieważ mąż pogonił ją do jadalni i zostawiła szkatułeczkę na stoliku. Zapomniała ją zabrać, wychodząc do salonu, wróciła zatem i usłyszała kolejny fragment rozmowy.

– … otóż właśnie nie wiadomo czyje – mówił melancholijnie pułkownik Harris. – Krążyły plotki, jakoby diament należał do jakiegoś Francuza, który dostał go za swoją żonę od jakiegoś radży. Innymi słowy, sprzedał żonę za diament. Pomijając legalność transakcji, diament należał do niego, skoro otrzymał go w charakterze zapłaty. Prawa własności radży nikt nie kwestionował. Tak słyszałem. Niejasno.

– Skąd zatem własność Francuza wzięła się w świątyni?

– Nie wiadomo. Może zginął w czasie walki i odebrano mu łup?

– A może ukryto tak samo, jak inne klejnoty ze skarbca…?

– Jednakże, obojętne, czyja to własność – mówił głos wicedyrektora Kompanii. – Jeśli traktuje pan sprawę honorowo, każdy rabunek stanowi niebezpieczeństwo. Każde zamieszki…

– O zamieszkach nie ma mowy – odparł głos pułkownika Blackhilla. – Jak panowie sami widzą, nikt o nim nie wie. Nikt inny go nie widział, tylko ja. I tylko ja jeden wiem, gdzie on się znajduje. Z pewnością nikomu tego nie powiem, a miejsce jest ukryte i słabo odwiedzane. Kapłani dbają o nie, ponieważ zabezpieczono tam również pół owego skarbca z pałacu radży Biharu, który, o ile wiem, był wrogiem pańskiego ojca.

Musiał zwrócić się do radży Kharagpuru, z którego ust padła odpowiedź:

– Pokonanym przy pańskiej pomocy…

Więcej Arabella nie usłyszała. Nie mogła tkwić pod drzwiami jadalni, ponieważ służba kręciła się tam i z powrotem, poza tym musiała wrócić do salonu, do pań. To, co usłyszała, jednakże w zupełności wystarczyło. Po drodze w jej umyśle zaczęło błyskać. Tylko on wie… Honorowa sprawa… Rabunek, gdyby ktoś to ukradł, byłoby na niego… A niechby…! Podejrzenia, musiałby tłumaczyć się, usprawiedliwiać… On tego nienawidzi… Och, gdybyż to ktoś ukradł…! Miałby plamę na honorze, wreszcie coś, a kto ukradnie, skoro nikt nie wie… Chyba że ona sama, żona-złodziejka to też hańba i kompromitacja…

Na progu salonu była już zdecydowana. Postanowiła ukraść diament osobiście, jeśli tylko uda jej się dowiedzieć, gdzie on się znajduje.

Sprawę potraktowała poważnie.

Jedynym człowiekiem, którego nieświadomą pomoc musiała sobie zapewnić, był ordynans jej męża. Niewiele młodszy, uczestniczył przy jego boku we wszystkich niemal kampaniach. Arabellę wielbił, aczkolwiek miał do niej nieco żalu, że za słabo interesuje się dotychczasową karierą i wspaniałymi czynami pułkownika. Ściśle biorąc, nie interesowała się tym wcale, od czasu do czasu jednak robiła ordynansowi przyjemność, zadając byle jakie pytania i udając, że słucha odpowiedzi. Lubiła go, aprobował ją bez zastrzeżeń i nie widział w niej żadnych wad, czuła, że stanowi dla niego coś w rodzaju bóstwa. W obliczu bezustannej krytyki i nagan męża nawet cień ubóstwienia spływał balsamem na jej duszę.

Trudność leżała w tym, że pułkownik Blackhill lubił trzymać przy sobie służbowo ordynansa, prywatnie zaś żonę. Chwile, kiedy obydwoje równocześnie byli wolni od jego obecności, przytrafiały się niezmiernie rzadko. Arabella wiedziała, jak temu zaradzić, bez żadnego namysłu rozszerzyła zakres swoich kaprysów i wybryków, upragniony rezultat osiągając już po tygodniu.

Pułkownik Blackhill nie potrafił przewidzieć, co jego żonie może strzelić do głowy. Pojedzie do wsi hinduskiej zabawiać się z brudnymi dziećmi albo szukać miejscowego znachora. Wyjdzie na taras bez sukni, twierdząc, że jej gorąco i pokazując nogi prawie do kolan. Nogi były warte oglądania, to musiał przyznać, ale nie zamierzał godzić się na ich publiczną prezentację. Urządzi piknik tylko dla pań, do obsługi pikniku zaś znajdzie samych młodych, nieżonatych oficerów, a nawet gorzej, zwyczajnych żołnierzy. Zamknie się w pokoju z kimś absolutnie nieodpowiednim i łaskami go wprawdzie nie obdarzy, ale wywoła plotki, które luną niczym lawa z wulkanu. Pojedzie diabli wiedzą dokąd, narażając się na spotkanie z tygrysem, wężem, rozbójnikami i rozmaitą hołotą. Posadzi przy stole fakirów. Uprze się tresować słonie. Pójdzie kąpać się nago w fontannie zastępcy gubernatora. Popełni jakiekolwiek inne kompromitujące szaleństwo.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: