Leży nieruchomo przez długi czas, czeka, aż Nat Dickstein przyjdzie do swojej Eili. Wieczór zmienia się w noc. Rzeka szepcze. Otwierają się drzwi. W nogach łóżka staje mężczyzna i rozbiera się. Kładzie się na niej, a jej zaskoczenie rozpłomienia się pożarem od jednej małej iskierki, gdy uświadamia sobie, że to nie Nat Dickstein, ale jej ojciec. Ona zaś jest od dawna martwa. Koszula rozsypuje się w proch, jej wypadają włosy, ciało wiotczeje, a skóra na twarzy wysycha i kurczy się, odsłaniając zęby i czaszkę. Ona sama powoli zamienia się w szkielet, chociaż ten mężczyzna porusza jej ciałem. Krzyczy więc, krzyczy, krzyczy i budzi się. Leży spocona, drżąca, przerażona. Dlaczego nikt nie przychodzi i nic pyta, co się stało? W końcu z ulgą uświadamia sobie, że krzyczała we śnie. Uspokojona zastanawia się nad znaczeniem tego snu, dopóki znów nie zaśnie.
Rano jest jak zwykle radosna. I tylko jakiś nieuchwytny cień kładzie się chmurką na jej nastrój. Nie pamięta już wcale swego snu. Wie tylko, że coś odebrało jej spokój. Lecz już się nie martwi, bo przecież sen przychodzi czasem zamiast zmartwienia.