CZĘŚĆ II. Paryż Październik 2007
ROZDZIAŁ 9
Paryż
Piątek, 26 października 2007
Pociąg linii Eurostar gnał w stronę Paryża. Meredith Martin przyglądała się swojemu odbiciu w oknie. Czarne włosy, biała twarz; pozbawiona koloru nie wyglądała najlepiej.
Spojrzała na zegarek.
Za kwadrans dziewiąta. Czyli już niedługo. Dzięki Bogu.
Coraz częściej pojawiały się miasteczka z domami poszarzałymi od mroku.
Wagon był prawie pusty. Dwie Francuzki, wyraźnie kobiety biznesu, w nieskazitelnych białych bluzkach i szarych kompletach, spodnie plus żakiet. Dwójka studentów przysypiająca na plecakach oraz kwartet prawników w prążkowanych koszulach i spodniach z kantami ostrymi jak brzytwy. Wracali do domu na weekend. Z ich strony dochodziło miękkie stukanie klawiszy komputera, rozmowy przez telefon i szelest gazet – same najświeższe wydania – francuskie, angielskie, amerykańskie. Rozprawiali o jakimś przypadku defraudacji, popijali piwo, wino, bourbona. Na blacie stały plastikowe butelki i kubeczki.
Przeniosła spojrzenie na błyszczącą ulotkę reklamową. Miała ją ciągle pod ręką, teraz też położyła kartkę na plastikowym blacie, choć czytała krótki tekst tyle razy, że znała go na pamięć.
L'Hotel Domaine de la Cade Rennes-les -Bains
Domaine de la Cade leży w uroczej okolicy, niedaleko malowniczego miasteczka Rennes-les-Bains, w pięknej Langwedocji. Jest wzorem dziewiętnastowiecznej elegancji, wzbogaconym o wszelkie udogodnienia, jakich może się spodziewać gość w dwudziestym pierwszym wieku. Hotel urządzono w budynku głównym, który w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym został częściowo zniszczony przez ogień. Domaine de la Cade przyjmuje gości od lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Po zmianie właściciela i gruntownym remoncie hotel otwarto ponownie w roku dwa tysiące czwartym. Od tej pory zalicza sic do najlepszych w poludniowo-zachodniej Francji.
Pełna informacja o cenach oraz warunkach pobytu na drugiej stronie.
Te same informacje powtórzono w języku francuskim.
Domaine de la Cade. Raj na ziemi. I znajdzie się tam dla niej miejsce. Od przyszłego poniedziałku. Taką właśnie przyznała sobie nagrodę po tych wszystkich latach oszczędzania, liczenia się z każdym groszem i mieszkania w tanich motelach – dwa dni w pięciogwiazdkowym luksusie. Wsunęła ulotkę z powrotem w przezroczystą okładkę, gdzie przechowywała potwierdzenie rezerwacji. Całość włożyła do torebki.
Przeciągnęła się, unosząc wysoko długie, szczupłe ręce, pokręciła głową na boki. Dawno już nie był taka zmęczona.
Wymeldowała się z londyńskiego hotelu w południe, zjadła lunch w kafejce niedaleko Wigmore Hall, a potem wybrała się na popołudniowy koncert, nudny jak flaki z olejem. Na dworcu Waterloo przegryzła w locie jakąś kanapkę, po czym zgrzana i zmordowana wsiadła do pociągu, który, niestety, ruszył w drogę mocno spóźniony. Pierwszą część podróży spędziła z nosem przyklejonym do szyby, w oszołomieniu chłonąc widoki podsuwane przez zieloną angielską wieś, chociaż w zasadzie powinna była robić notatki. W tunelu pod Kanałem piękne widoki zniknęły, zastąpione betonowymi murami, a atmosfera w przedziale wyraźnie stężała. Jedno co dobre, przynajmniej umilkły komórki. Po półgodzinie wynurzyli się z drugiej strony tunelu, na kontynencie, wśród pobrązowiałego krajobrazu północnej Francji.
Mijali wiejskie domy, podobne do szałasów, jakieś miasteczka i proste drogi, podążające, zdawało się, donikąd. Napotkali ze dwa większe miasta, podobne do sterty żużlu, zgarniętej przez czas. Potem lotnisko Charles'a de Gauilea i wreszcie la banlieue, czyli przedmieścia Paryża. Monotonne, bezbarwne, spółdzielcze wieżowce, strzegące granic francuskiej stolicy.
Meredith oparła się wygodnie i zatonęła w myślach. Zafundowała sobie miesiąc w Europie, podróż badawczą przez Francję i Anglię, bo pisała biografię dziewiętnastowiecznego francuskiego kompozytora, Claude'a Achille'a Debussy'ego, ze szczególnym uwzględnieniem roli kobiet w jego życiu. Po dwóch latach planowania i poszukiwań, które donikąd jej nie zaprowadziły, nastąpił przełom. Przed sześcioma miesiącami niewielkie akademickie wydawnictwo zgłosiło zapotrzebowanie na książkę. Zaliczka nie zwalała z nóg. lecz biorąc pod uwagę fakt, że nazwisko przyszłej autorki nie było jeszcze znane w świecie krytyków muzyki, nie należała też do szczególnie skromnych. W każdym razie wystarczyła na pokrycie kosztów spełnienia marzeń. Na sfinansowanie podróży do Europy. Meredith nie zamierzała pisać kolejnej rozprawki na temat Debussy'ego. Chciała napisać prawdziwą książkę. Biografię.
Drugim uśmiechem losu okazała się posada nauczycielki muzyki w prywatnej szkole pod Raleigh Durham. Od semestru wiosennego. Blisko miejsca, gdzie ostatnio zamieszkali jej adopcyjni rodzice, dzięki czemu miała nadzieję oszczędzić na praniu, rachunkach telefonicznych i jedzeniu. W dodatku znalazła się całkiem blisko swojej Alma Mater, Uniwersytetu Karoliny Północnej.
Po dziesięciu latach płacenia za naukę miała całkiem pokaźne długi i musiała się liczyć z groszem, ale pieniądze za lekcje gry na pianinie plus zaliczka z wydawnictwa, a teraz jeszcze perspektywa regularnych zarobków pozwoliły jej zdobyć się na odwagę i zabukować bilety do Europy.
Tekst powinien trafić do wydawcy najpóźniej ostatniego dnia kwietnia. Na razie wszystko szło zgodnie z planem, a właściwie nawet nieco szybciej. Wykorzystała dziesięć dni w Anglii i miała przed sobą prawie dwa tygodnie we Francji. Większość tego czasu zamierzała spędzić w Paryżu, ale czekała ją także wyprawa na południowy zachód kraju, do Rennes-les-Bains. Dwa dni w Domaine de la Cade.
Oficjalnym powodem tej wycieczki była konieczność zweryfikowania pewnego epizodu z życia pierwszej żony Debussy'ego, Lilly. Ale też, gdyby chodziło tylko o śledzenie losów pierwszej pani Debussy, Meredith nie zadałaby sobie aż tyle trudu. Owszem, wątek był interesujący, lecz powiązania z południem Francji niezbyt pewne, a do tego ich wartość dla książki w ogóle dyskusyjna. Istniał jeszcze jeden powód wizyty w Rennes-les-Bains. Bardzo osobisty.
Z wewnętrznej kieszeni torebki wyjęła brązową kopertę z wydrukowanym na czerwono napisem NIE ZAGINAĆ. Wysunęła z niej dwie stare, zniszczone fotografie w sepii oraz zapis nutowy utworu na fortepian. Przyjrzała się twarzom uwiecznionym na zdjęciach. Teraz już były jej znajome, nauczyła się ich na pamięć, podobnie jak melodii w tonacji a-moll. Nad nutami widniała naniesiona ręcznie, staroświeckim pochyłym pismem data oraz tytuł. „Grobowiec. 1891". Utwór także miała wyryty w pamięci, każdą nutkę, do ostatniej ósemki.
Zawartość koperty stanowiła jedyną pamiątkę po rodzonej matce. Dziedzictwo. Talizman.
Oczywiście, Meredith zdawała sobie sprawę, że może nie odkryć nic interesującego. Przeszłość to czas miniony, oddalając się, blednie. Z drugiej strony jednak, miała nieodparte przeświadczenie, iż gorzej niż teraz być już nie może. W końcu nie wiedziała o swojej prawdziwej rodzinie w zasadzie nic. A chciała wiedzieć jak najwięcej. Cokolwiek. Wobec czego warto było zainwestować w bilet lotniczy.
Pociąg zwolnił. Koła zaturkotały na rozjazdach. W dali rozbłysły światła Gare du Nord. Atmosfera w wagonie raz jeszcze uległa zmianie. Oto nieubłaganie zbliżał się powrót do realnego świata, koniec niesamowitej podróży. Pasażerowie poprawiali krawaty, sięgali po płaszcze.
Meredith włożyła zdjęcia oraz dokumenty z powrotem do torebki. Zdjęła z nadgarstka zieloną gumkę i ściągnęła nią włosy w koński ogon. Przeczesała grzywkę palcami.
Miała ostro zarysowane kości policzkowe, piwne oczy i drobną figurę. Wyglądała raczej na licealistkę niż dwudziestoośmioletnią absolwentkę uczelni. W Stanach Zjednoczonych, jeśli chciała być pewna, że zostanie obsłużona w barze, musiała mieć przy sobie dowód tożsamości. Zdjęła z półki kurtkę dżinsową i torbę z długimi uszami. Przy tej okazji zielony top podjechał do góry, odsłaniając płaski opalony brzuch. Czterech prawników po drugiej stronie przejścia utkwiło w niej wzrok. Włożyła kurtkę.
– Miłej podróży, chłopaki. – Uśmiechnęła się szeroko i ruszyła do drzwi.
W chwili gdy wyszła na peron, zderzyła się z falą hałasu. Otoczył ją tłum ludzi nawołujących, machających rękami, śpieszących w różne strony. Z głośników nieprzerwanym strumieniem płynęły informacje. Przed każdą wiadomością o kolejnym odjeździe rozbrzmiewał gong albo coś w rodzaju przygrywki na cymbałach. Można było oszaleć. Zwłaszcza po ciszy w pociągu.
Meredith uśmiechnęła się, wchłaniając obrazy, dźwięki i zapachy Paryża. Już się czuła zupełnie inną osobą.
Na jednym ramieniu zawiesiła torbę podróżną, na drugim torebkę i poszła za znakami prowadzącymi do wyjścia z dworca. Ustawiła się w kolejce do taksówek. Chłopak stojący przed nią wrzeszczał do komórki i wymachiwał gitane'em wetkniętym głęboko między palce. Sinobiałe smużki waniliowego dymu odpływały w noc na tle balustrad i okiennic budynków po drugiej stronie ulicy.
Kierowca wstawił jej torbę podróżną do bagażnika, zatrzasnął drzwiczki pasażera i siadł za kierownicą. Włączył się do paryskiego ruchu tak gwałtownie, że Meredith aż wcisnęło w oparcie. Obronnym ruchem przytuliła do siebie torebkę. Za oknem przemykały kafejki i bulwary, skutery i lampy uliczne. Paryż.
Podała adres hotelu w dzielnicy czwartej, w Marais, przy rue du Tempie. Miała tam zamieszkać, ponieważ miejsce to stanowiło doskonałą bazę do wypadów turystycznych, gdyby znalazła na nie czas – pod bokiem znajdowało się Centrum Pompidou oraz muzeum Picassa, ale przede wszystkim – konserwatorium, a także różne sale koncertowe, archiwa oraz prywatne adresy, związane z Debussym.
Miała wrażenie, że udało jej się dobrze poznać kompozytora, jego muzy, nauczycielki, kochanki i żony, Marie Vasnier, Gaby Dupont, Therese Roger, pierwszą żonę, Lilly Texier, drugą, Emmę Bardac, ukochaną córkę, Chouchou. Miała wyryte w pamięci ich twarze, losy, daty, powiązania i muzykę. Szkic powieści był gotów. 1 wyglądał obiecująco. Teraz należało ożywić na papierze historyczne postacie, podbarwić je, okrasić dziewiętnastowieczną atmosferą.