– Mów do mnie! Czemu nic nie mówisz? Mów! – Trochę jak ta w „Ziemi jałowej" Eliota.
W kawiarni było jeszcze czterech gości. Wszyscy pili piwo. I wszyscy, podobnie jak ona, udawali, że nie dostrzegają wariatki.
Meredith właśnie zerwała z chłopakiem, więc chętnie wyniosła się z kampusu na weekend. Jej partner gościnnie wykładał matematykę Któregoś razu w barze odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy, kiedy indziej przysiadł obok, na krawędzi stołka, gdy grała na fortepianie, niby przypadkiem objął ją za ramiona w pociemniałej bibliotece. Nawiązali romans. Oboje wiedzieli, że donikąd ich ten związek nie zaprowadzi, bo mieli zupełnie różne cele, więc rozstanie przeszło bezboleśnie. Zostały wspomnienia cudownego seksu i miłej znajomości.
Tak czy inaczej, dobrze było zajrzeć do domu. Przez cały zaśnieżony weekend rozmawiała z rodzicami. Wypytywała Mary o życie i wczesną śmierć swojej rodzonej matki, chciała wiedzieć wszystko, o co do tej pory bała się zapytać. O okoliczności adopcji, o samobójstwo matki, o bolesne wspomnienia, drażniące, jak ziarnko piasku w oku.
Z grubsza wiedziała o wszystkim od zawsze. Jej matka, Jeanette, zaszła w ciążę na pikniku, w klasie przedmaturalnej i nawet nie zdawała sobie sprawy z odmiennego stanu, aż było za późno, żeby cokolwiek z tym faulem zrobić. Kilka pierwszych lat pomagała jej matka, Louisa, niestety, szybko zabrał ją nowotwór, pozbawiając Meredith jedynej prawdziwej ostoi. Od tamtej pory działo się coraz gorzej, a kiedy sprawy przybrały już całkiem zły obrót, pojawiła się Mary, daleka kuzynka Jeanette i pomagała dziecku, zabierając je do siebie, kiedy tylko mogła. Z czasem okazało się, że Meredith nie powinna wracać do rodzinnego domu – dla własnego bezpieczeństwa. Dwa lata później, gdy Jeanette się zabiła, Mary i jej mąż. Bill, postanowili usankcjonować opiekę nad dzieckiem i adoptowali dziewczynkę. A Meredith, chociaż zatrzymała swoje nazwisko i całe życie zwracała się do Mary po imieniu, wreszcie poczuła, że może ją uważać za matkę.
Właśnie tam, w Pfister Hotel, Mary dała przybranej córce fotografie i zapis nutowy. Na pierwszym zdjęciu widniał młody człowiek w mundurze, pozujący na rynku jakiejś niewielkiej miejscowości. Miał czarne kręcone włosy i ciemne oczy o szczerym spojrzeniu. Na odwrocie znajdowała się data, 1914, logo fotografa oraz nazwa miejscowości: Rennes-les-Bains.
Brakowało nazwiska. Na drugim zdjęciu widniała dziewczynka w staromodnym ubraniu. I nic więcej. Ani nazwiska, ani daty, ani miejsca. Natomiast na trzeciej fotografii uwieczniono Louisę Martin, czyli babkę Meredith, mniej więcej na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, sądząc po ubraniu. Siedziała przy fortepianie. Mary wiedziała jedynie, że Louisa była uznaną pianistką, dawała koncerty. Utwór dołączony do zdjęć był jej ulubionym, a przy tym znakiem rozpoznawczym. Grała go przy każdej okazji.
Meredith, ujrzawszy tę fotografię po raz pierwszy, zastanowiła się, czy gdyby zobaczyła ją wcześniej, podjęłaby inną decyzję, dotyczącą własnej kariery muzycznej. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Nie pamiętała, żeby jej rodzona matka kiedykolwiek grała na fortepianie albo chociaż śpiewała. Zawsze tylko krzyczała, potem płakała i tak dalej.
Muzyka pojawiła się w życiu dziewczynki w ósmym roku życia. Przynajmniej tak jej się wydawało. Aż do czasu tego pamiętnego weekendu w Pfister Hotel, gdy uświadomiła sobie, że miała ją we krwi od zawsze. Wtedy świat stanął na głowie. Fotografie i muzyka stały się osią jej życia, łączącą przeszłość z teraźniejszością. Już wtedy, w mieście otulonym białym puchem, wiedziała z pewnością, że kiedyś ruszy na poszukiwanie.
I po siedmiu latach ruszyła.
Jutro znajdzie się w Rennes-les-Bains, zobaczy miejsce, które tyle razy oglądała oczyma wyobraźni. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że będzie co oglądać.
Zerknęła na wyświetlacz komórki. Dwudziesta czwarta trzydzieści dwie.
Uśmiechnęła się lekko.
Nie jutro, dzisiaj.
Obudziła się świeża i wypoczęta. Po nocnych lękach nie zostało śladu. Nie mogła się doczekać wyjazdu z miasta. Obojętne, czego się dowie, dwa dni w górach bardzo jej się przydadzą.
Lot do Tuluzy miała dopiero po południu, w Paryżu załatwiła już wszystko, co miała do załatwienia, i nie zamierzała brać się do czegoś nieplanowanego, więc jakiś czas wylegiwała się, czytając, potem zeszła na późne śniadanie w słońcu, w tej samej kafejce co dotąd, i wreszcie wypuściła się, by odwiedzić kilka punktów obowiązkowych dla każdego turysty.
Przeszła kolumnadą na rue du Rivoli, omijając grupki uczniów z plecakami oraz turystów podążających szlakiem wytyczonym przez twórców „Kodu Leonarda da Vinci". Miała ochotę zajrzeć do Luwru, ale zniechęciła się, widząc kolejkę do wejścia, wężowymi splotami obejmującą szklaną piramidę.
Znalazła sobie wolne krzesło w ogrodach Tuileries, oczywiście zielone, i cieszyła się słonecznym dniem. Żałowała jedynie, że nie jest odrobinę lżej ubrana, bo zrobiło się gorąco i parno, kompletnie zwariowana pogoda jak na koniec października. Uwielbiała Paryż, ale dziś powietrze zdawało się gęste od zanieczyszczeń, spalin i dymu papierosowego, atakującego z tarasu każdej kawiarenki. Zastanowiła się, czyby nie zafundować sobie rejsu Bateau Mouche, potem rozważyła wizytę w Shakespeare amp; Co., sławnej księgarni na lewym brzegu Sekwany, miejsca świętego dla każdego Amerykanina, odwiedzającego stolicę Francji. Jakoś jednak nie mogła się zebrać. Bo tak naprawdę chciałaby zobaczyć atrakcje tłumnie odwiedzane przez turystów, tylko najlepiej bez styczności z turystami.
Kilka muzeów było akurat zamkniętych, więc w końcu postanowiła wrócić do spraw związanych z pracą i obejrzeć dom lat dziecinnych kompozytora, na ulicy, która w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku nosiła nazwę rue de Berlin. Zawiązała kurtkę w pasie i już bez mapy podążyła siatką ulic. Szła szybkim, pewnym krokiem, choć tym razem wybrała inną drogę. Po kilku minutach zatrzymała się na jakimś skrzyżowaniu i osłoniwszy oczy od słońca, przeczytała tabliczkę z nazwą ulicy.
Ciekawe. Zupełnie przypadkiem znalazła się na rue de Liege. Powiodła wzrokiem wzdłuż domów, w jedną stronę, potem w drugą. Za czasów De-bussy'ego gdzieś tutaj, w pobliżu Place de la Trinite występował kabaret La Grande-Pinte. Nieco dalej znajdował się sławny, siedemnastowieczny Hótel-Dieu, a dwa kroki od miejsca, gdzie stanęła, mieściła się znana księgarnia ezoteryczna Edmonda Bailly'ego. Tam, w dniach świetności na przełomie wieków, poeci, okultyści oraz kompozytorzy zbierali się, by rozprawiać o nowych ideach, o mistycyzmie i światach alternatywnych. W tej księgarni kontrowersyjny młody Debussy nigdy nie musiałby się tłumaczyć.
Sprawdziła numer domu.
I natychmiast straciła cały zapał. Dotarła tam, gdzie chciała. Tyle że nie miała czego oglądać. Bez przerwy to samo. Nowe budynki w miejscu starych, dawne ulice, wchłonięte przez nowe, stuletnie adresy zapomniane w bezlitosnym upływie czasu.
Dom numer dwa przy rue de Liege okazał się pozbawioną wyrazu betonową bryłą. Po księgarni – ani śladu. Próżno by szukać choćby jakiejś tablicy pamiątkowej na ścianie. Nic.
I wtedy dostrzegła wąskie drzwi, ledwo widoczne z ulicy. Wzrok przyciągał głównie barwny napis, ręcznie malowany.
Sortilege.
Wróżenie z kart.
I pod spodem, mniejszymi literami: „Po francusku i po angielsku".
Odruchowo sięgnęła do kieszeni kurtki. Wymacała złożoną ulotkę, którą wczoraj dostała od blondynki. Wyjęła kartkę i przyjrzała się jej uważnie. Zdjęcie było rozmazane, kopia nieszczególnej jakości, ale podobieństwu nie sposób zaprzeczyć.
Podobna do mnie.
Podniosła wzrok na drzwi. Teraz stały otworem. Jakby ktoś podkradł się do nich, gdy nie patrzyła, i zwolnił zatrzask. Zrobiła kilka kroków, zajrzała do środka. Zobaczyła wąski korytarzyk o fioletowych ścianach, ozdobionych srebrnymi gwiazdami, księżycami oraz symbolami astrologicznymi. Z sufitu zwieszały się karuzele z kryształami czy może szkłem ciętym w różne wzory.
Wzięła się w garść. Astrologia, kryształy, przepowiadanie przyszłości -to nie dla niej. Nawet nie sprawdzała horoskopu w gazecie, chociaż Mary robiła to regularnie, każdego ranka, przy pierwszej filiżance kawy. Odprawiała rytuał.
Meredith tego nie rozumiała. Myśl, że przyszłość była w jakiś sposób narzucona, zapisana i określona, wydawała jej się szalona. Zbyt fatalistyczna. Zakrawała na zrzucanie z siebie odpowiedzialności za życie.
Odsunęła się od drzwi zniecierpliwiona własnym wahaniem. Po co w ogóle tu sterczała? Najwyższy czas się wynieść. Zapomnieć o ulotce.
To głupie. Wróżby to gusła.
A przecież coś ją tu trzymało. Ciągle stała. Ciekawość? Na pewno. Przy czym było to raczej zainteresowanie czysto teoretyczne, nie emocjonalne. Co z podobieństwem do kobiety na zdjęciu? Skąd zbieżność adresów? Chciała wejść.
Zrobiła dwa kroki do przodu. Na drugim końcu korytarzyka znajdowały się wąskie schody o stopniach pomalowanych na zmianę na czerwono i zielono. U szczytu dostrzegła kolejne drzwi, błękitne jak niebo, wyzierające zza zasłony z żółtych drewnianych koralików.
Ile tu kolorów.
Czytała gdzieś, że niektórzy ludzie widzą muzykę pod postacią barw. Jak to się nazywało… Symestezja? Synestezja?
We wnętrzu panował miły chłód. Rześkie powietrze płynęło ze starego wentylatora, umieszczonego nad drzwiami wejściowymi. W leniwym powiewie października tańczyły drobinki kurzu. Cóż, skoro szukała dziewiętnastowiecznej atmosfery, należałoby skorzystać z usługi, która pewnie była tu świadczona przed stu laty tak samo jak dzisiaj.
Wyłącznie w celach badawczych.
Świat zastygł w bezruchu. Budynek wstrzymał oddech. Wyczekiwanie.
Meredith, z ulotką w ręku jak z najcenniejszym talizmanem, postąpiła naprzód. Postawiła stopę na pierwszym stopniu i ruszyła w górę.
Kilkaset kilometrów na południe, w bukowym lesie nad Rennes-les-Bains, mocniejszy oddech wiatru zerwał miedziane liście z gałęzi starych drzew. Obudziło się dawno zamarłe westchnienie jak lekki pasaż na klawiszach.