Leonie przyglądała się całkiem nowemu przedstawieniu jak zahipnotyzowana. Przystojny młody mężczyzna, nieledwie chłopiec, z długimi, na-woskowanymi wąsami, w pożyczonym, zbyt obszernym surducie, rzucił się na herszta protestujących. Od tyłu chwycił go ramieniem za szyję i usiłował ściągnąć na ziemię, tymczasem sam legł na deskach. Mało tego, dostał solidnego kopniaka w brzuch podkutym butem. Wytchnął całe powietrze z płuc, jęknął cicho.
– Vive la France! A bas! – grzmiało w wielkiej sali.
Żądza krwi. Z szeroko otwartych oczu wyzierała nienawiść. Czerwone twarze. Wykrzywione wściekłością usta.
– S'il vous plait! krzyknęła Leonie. Pomocy! Błagam!
Nikt jej nie słyszał.
Kolejny mężczyzna w mundurze pracownika opery został zrzucony ze sceny. Ciało poszybowało nad opustoszałym kanałem dla orkiestry, zawisło bezwładnie na mosiężnej poręczy.
Muszę się stąd wydostać. Byle dalej od sceny.
W uszach miała trzask łamanych kości, przed oczami krew, zniekształcone wrogością twarze. Nieomal na wyciągnięcie ręki jakiś mężczyzna w rozdartym surducie brnął na czworakach, zostawiając za sobą krwawe odciski dłoni.
Za nim pojawił się napastnik z nożem w ręku.
Nie!
Chciała krzyknąć, ostrzec, lecz głos uwiązł jej w krtani.
Świst. Cios. Mężczyzna ciężko upadł na bok. Podniósł wzrok na napastnika, zasłonił się przed nożem gołą ręką. Zgrzyt ostrza na kościach. Ofiara zawyła z bólu. A napastnik pchnął raz jeszcze, głęboko w klatkę piersiową. Ciało drgnęło kilka razy jak marionetka w którymś z kiosków na Polach Elizejskich i wreszcie znieruchomiało.
Nawet nie wiedziała, że krzyczy. Nie czuła już nic prócz strachu.
– S'il vous plait! – Od drzwi oddzielał ją przerażony tłum. – Muszę wyjść!
Usiłowała się przepchnąć, ale była za mała, za lekka. Środkowe przejście, nie wiedzieć kiedy, zostało zablokowane purpurowymi siedziskami.
Któraś z lamp gazowych pod sceną strzeliła iskrami na rozsypane w nieładzie kartki z nutami. Buchnął pomarańczowy płomień, syknął złoty strumień gorąca. Pod deskami sceny zafalował ogień.
– Pali się! Pożar!
Tego już było nadto. Ludzie mieli świeżo w pamięci wspomnienie piekła, które ogarnęło Operę Komiczną przed pięciu laty. Straciło wtedy życie ponad osiemdziesiąt osób.
– Muszę przejść – powtarzała Leonie jak w malignie. – Proszę, błagam, muszę się stąd wydostać.
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Ślizgała się na porzuconych programach, stroikach z piór i szkle z lornetek niczym na zeschłych kościach w jakimś starożytnym grobowcu.
Widziała niewiele, tylko las łokci i tyły głów pozbawionych nakryć. Brnęła do przodu centymetr za centymetrem, po troszeczku odsuwając się od ogniska walk.
Raptem jakaś starsza kobieta tuż obok potknęła się i zaczęła osuwać na ziemię. Dziewczyna odruchowo ją podtrzymała. Przez wykrochmaloną tkaninę ścisnęła bezwładne ramię.
– Chciałam tylko posłuchać muzyki – wyszeptała dama. – Niemiecka czy francuska… To przecież bez różnicy. Co za czasy, co za czasy…
Leonie, obarczona ciężarem, ledwo utrzymywała się na nogach. Z każdym krokiem było jej coraz trudniej.
– Już niedaleko pocieszała swoją towarzyszkę, choć półżywa, nadal dzielna. – Proszę, niech pani zbierze siły. Jesteśmy już. blisko wyjścia. Prawie bezpieczne.
W końcu dostrzegła znajomą liberię.
– Mais aidez-moi, bon Dieu! Par ici. Vite!
Bileter usłuchał natychmiast, od razu przyszedł z pomocą. Bez zbędnych słów uwolnił dziewczynę od ciężaru. Wziął starszą panią na ręce i zaniósł do Grand Foyer.
Leonie wyczerpana, na drżących nogach, z trudem łapiąc oddech, brnęła dalej. Jeszcze tylko kilka kroków.
Nagle ktoś chwycił ją za nadgarstek.
– Nie! – krzyknęła. – Nie!
Nie pozwoli się uwięzić we wnętrzu, gdzie szaleje ogień, a tłum szturmuje przeszkody. Uderzyła na oślep, lecz trafiła powietrze.
– Zostaw mnie! Nie dotykaj!
ROZDZIAŁ 3
– To ja! Leonie! To ja!
Męski głos, tak dobrze znany, taki bliski. Symbol bezpieczeństwa. Zapach oliwki do włosów z nutą drzewa sandałowego i woń tureckiego tytoniu.
Anatol? Tutaj?
Silne ręce objęły ją w talii i wyciągnęły z tłumu. Dziewczyna wreszcie spojrzała przytomniejszym wzrokiem.
Anatol! – Zarzuciła bratu ręce na szyję. – Gdzieś ty się podziewał?! Jak mogłeś?! – Strach ustąpił miejsca wściekłości. Zadudniła piąstkami w jego szeroką pierś. – Czekałam na ciebie bez końca! Przecież obiecałeś…!
Wiem, wiem – rzucił pośpiesznie. – Masz prawo się gniewać, ale teraz musimy stąd ujść z życiem.
Leonie odzyskała równowagę tak samo szybko, jak zawrzała. Nagle znużona, wsparła głowę na piersi brata.
Widziałam…
Wiem, petite, wiem – rzekł cicho, gładząc ją po zmierzwionych włosach. – Teraz już wszystko będzie dobrze. Tylko musimy wyjść z opery, jak najszybciej, bo inaczej zostaniemy uwikłani w starcia z wojskiem. Przed budynkiem ustawiają się oddziały.
Ileż nienawiści mieści się w ludzkim sercu… Zniszczyli wszystko. Widziałeś, co się stało? Widziałeś? – Dziewczyna była o krok od histerii. -Gołymi rękami…
Opowiesz mi później – rzucił Anatol zdecydowanie. – Teraz musimy się stąd wydostać. Vas-y. Idziemy.
Leonie wzięła się w garść. Zaczerpnęła głęboko powietrza, uniosła głowę, wyprostowała się, gotowa podjąć nowe wyzwanie.
– Doskonale – pochwalił ją brat. – No to pędem!
Był rosły i silny, więc zdołał utorować drogę przez tłum kłębiący się przed drzwiami. Minęli aksamitną zasłonę i znaleźli się w samym środku chaosu. Trzymając się za ręce, pobiegli do Grand Escalier. Droga do schodów usłana była butelkami szampana, poprzewracanymi kubełkami na lód i bezpańskimi programami, więc należało uważać na każdy krok. Cudem jakimś udało im się bez żadnego wypadku dotrzeć do drzwi wyjściowych. Wyskoczyli na Place de l'Opera.
Tuż za nimi rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
– Tutaj!
Sceny w Grande Salle wydawały się Leonie siódmym kręgiem piekieł, ale tu, na ulicy, było jeszcze gorzej. Nacjonaliści uzbrojeni w pałki, butelki i noże zajęli pozycje na stopniach Palais Garnier. Czekali w trzech rzędach, wykrzykując swój nienawistny refren.
– A bas! A bas!
Niżej, na samym placu, żołnierze w krótkich czerwonych bluzach i złotych hełmach przyklękli, szykując się do strzału. Oddziały przygotowane do walki z tłumem. Czekali na rozkaz.
– Skąd ich się wzięło aż tylu?! – krzyknęła Leonie.
Anatol nie odpowiedział. Ciągnął siostrę przez tłum przed barokową fasadą pałacu. Gdy dotarli do rogu, skręcili w rue Scribe, schodząc wreszcie z linii ognia. Splótłszy dłonie, dali się ponieść ludzkiej rzece przez całą przecznicę, potrącani, popychani, ściśnięci.
Leonie już się niczego nie obawiała. Miała u boku Anatola.
Rozległ się pojedynczy strzał. Strumień uciekinierów na moment zastygł, sekundę później ruszył jeszcze żwawiej. Ktoś nastąpił Leonie na nogę, męski but obtarł jej kostkę, rozwiązało się przydepnięte sznurowadło. Z trudem utrzymała równowagę. Tylko dłoń Anatola dawała jej oparcie.
Pod operą gruchnęła salwa.
– Trzymaj mnie! – krzyknęła Leonie.
Huknęła eksplozja. Dziewczyna obejrzała się przez ramię. Ujrzała brudną kopułę szarego dymu. Od drugiego wybuchu zadrżał chodnik. Powietrze zgęstniało, potem zapadło się w siebie.
Des canons! Ils tirent!
To nie armaty. Cest sont des petards. Zwykłe petardy.
Mocniej chwyciła brata za rękę. Posuwali się ciągle coraz dalej od opery, choć jak długo trwała ucieczka ani gdzie się mogła zakończyć, żadne z nich nie umiało powiedzieć. Zwierzęcy instynkt przetrwania kazał im się nie zatrzymywać, dopóki nie zostawią daleko za sobą huku, dymu i krwi.
Leonie zaczynała tracić czucie w nogach, oddychała z najwyższym trudem, ale ciągle biegła, aż do kresu sił. Nie wiedzieć kiedy tłum się przerzedził i w końcu rodzeństwo stanęło w jakiejś bocznej uliczce, z dala od walk, wybuchów i strzałów karabinowych. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach, dyszała ciężko, mokra od potu skóra paliła ją żywym ogniem.
Jedną dłoń położyła na piersiach, drugą oparła się o ścianę jakiegoś domu, inaczej nie zdołałaby utrzymać równowagi. Serce waliło jej jak młotem, krew huczała w uszach.
Anatol oparł się plecami o ścianę. Siostra przytuliła się do niego, więc objął ją za ramiona, wplątując palce w miedziane loki, spływające na plecy jak jedwabna przędza.
Powoli się uspokajała. Chłodne wieczorne powietrze koiło rozognione płuca ożywczym balsamem. Ściągnęła poplamione rękawiczki, upuściła je na chodnik.
Anatol odetchnął głębiej, odgarnął z twarzy gęste czarne włosy, odsłonił ostro zarysowane kości policzkowe i wysokie czoło. Mimo regularnych treningów szermierki też był zmęczony.
Na jego ustach pojawił się uśmiech.
Jakiś czas oboje milczeli. Jedynym dźwiękiem były ich głośne oddechy, tworzące we wrześniowym zmroku białe obłoczki. Wreszcie Leonie doszła do siebie.
– Dlaczego się spóźniłeś? – zapytała, jakby to była najważniejsza kwestia na świecie.
Anatol popatrzył na nią z niedowierzaniem, a potem zaczął się śmiać. Z początku cicho i miękko, potem coraz głośniej, wreszcie zgiął się wpół i dłuższy czas nie mógł wykrztusić słowa.
– W takiej chwili – wydusił nareszcie – będziesz mnie besztać, petite?
Siostra przyszpiliła go srogim spojrzeniem, ale już w następnej chwili kąciki ust, nieposłuszne jej woli, powędrowały w górę. Wyrwał jej się chichot, potem drugi, aż wreszcie i ona zaśmiała się głośno i śmiała tak długo, aż straciła oddech, a po policzkach spłynęły łzy.
Wreszcie uspokoili się oboje. Anatol zdjął surdut i zarzucił siostrze na ramiona.
– Niezwykłe z ciebie stworzenie – powiedział. Niesamowite.
Dziewczyna objęła spojrzeniem zniszczoną suknię. Rąbek spódnicy ciągnął się za nią niby długi pociąg, ocalałe szklane paciorki wisiały na ostatnich nitkach. Tymczasem Anatol wyglądał nieskazitelnie. Mankiety koszuli nadal miał śnieżnobiałe, usztywnione czubki kołnierza sterczały w górę jak należy, a na błękitnej kamizelce próżno by szukać najmniejszej plamki. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Cały Anatol. Cały on. Odsunął się od ściany i podniósł głowę.