Wciąż słabującą Miluę, wampira Regisa i niżej podpisanego polecono włączyć do kolumny ciągnących za taborami zbiegów i cywilów. Cahir aep Ceallach, rosły młodzian, który z żadnej strony na cywila nie wyglądał, został przepasany biało-błękitną szarfą i wcielony do tak zwanej wolnej kompanii, to znaczy oddziału jazdy złożonego z przeróżnej maści hultajstwa zbieranego po drogach przez lyrijski korpus. Tym sposobem rozdzielono nas i wszystko wskazywało na to, że nasza wyprawa zakończyła się definitywnie i z kretesem.

Jak jednak domyślasz się, drogi czytelniku, nie był to wcale koniec, ba, nie był to nawet początek! Milva, gdy dowiedziała się o rozwoju wypadków, natychmiast ogłosiła się zdrową i sprawną — i pierwsza dała hasło do rejterady, Cahir cisnął w krzaki królewskie barwy i zwiał z wolnej kompanii, a Geralt wymknął się z luksusowych namiotów doborowego rycerstwa.

Nie będę rozwodził się nad szczegółami, a modestia nie pozwala mi na nadmierne eksponowanie mych własnych — niemałych — zasług w opisywanym przedsięwzięciu.

Stwierdzę fakt: nocą z piątego na szósty września cała nasza drużyna cichaczem opuściła korpus królowej Meve. Przed pożegnaniem z lyrijskim wojskiem nie omieszkaliśmy zaopatrzyć się obficie, wcale przy tym nie pytając o zgodę szefa służb kwatermistrzowskich. Słowo «rabunek», którego użyła Milva, uważam za zbyt dosadne. Należała się nam wszakże jakaś gratyfikacja za nasz udział w wiekopomnej Bitwie o Most. A jeśli nie gratyfikacja, to choćby zadośćuczynienie i wyrównanie poniesionych strat!

Pomijając tragiczny wypadek Milvy, nie licząc skaleczeń i potłuczeń Geralta i Cahira, w bitwie zabito lub okaleczono nam wszystkie konie — prócz mego wiernego Pegaza i narowistej Płotki, klaczy wiedźmina. W ramach rekompensaty pobraliśmy więc trzy pełnokrwiste kawaleryjskie wierzchowce i jednego podjezdka. Pobraliśmy też tyle różnego ekwipunku, ile nam w ręce wlazło — gwoli sprawiedliwości dodam, że połowę przyszło nam później wyrzucić. Jak rzekła Milva, tak bywa, gdy kradnie się po ciemku.

Najwięcej pożytecznych rzeczy pobrał z kazionnych zapasów wampir Regis, który po ciemku widzi lepiej niż za dnia. Regis dodatkowo obniżył obronność lyrijskiej armii o grubego myszatego muła, którego wywiódł z zagrody tak sprytnie, że ni jeden zwierzak nie zaparskał ani nie tupnął. Opowieści o zwierzętach wyczuwających wampiry i reagujących na ich woń panicznym strachem należy zatem włożyć między bajki — chyba, że chodzi o niektóre ze zwierząt i niektóre z wampirów. Dodam, że owego myszatego muła mamy do dziś. Po stracie podjezdka, który zaginął nam później w lasach Zarzecza, spłoszony przez wilki, muł niesie nasz dobytek — a raczej to, co z niego zostało. Muł nosi imię Draakul. Został tak nazwany przez Regisa zaraz po kradzieży i tak już zostało. Regisa najwyraźniej bawi to imię, niezawodnie mające jakieś dowcipne znaczenie w kulturze i mowie wampirów, ale nam wyjaśnić tego nie zechciał, twierdząc, że to nieprzetłumaczalna gra słów.

W taki oto sposób drużyna nasza znowu znalazła się na szlaku, a długa już przedtem lista ludzi, którzy nas nie lubili, wydłużyła się jeszcze bardziej. Geralt z Rivii, rycerz bez skazy ni zmazy, porzucił szeregi rycerstwa, zanim jeszcze pasowanie potwierdzono patentem i zanim jeszcze nadworny herold wymyślił mu herb. A Cahir aep Ceallach w wielkim konflikcie Nilfgaardu z Nordlingami zdążył już walczyć w obu armiach i z obu zdezerterować, w obu zarabiając zaoczny wyrok śmierci. Reszta z nas wcale nie była w lepszej sytuacji — w końcu stryczek jest stryczkiem i drobna to nader różnica, za co się wisi — za ujmę czci rycerskiej, dezercję czy nazwanie wojskowego muła imieniem Draakul.

Niech cię więc nie zdziwi, czytelniku, że czyniliśmy iście tytaniczne wysiłki, by maksymalnie powiększyć odległość dzielącą nas od korpusu królowej Meue. Co sił w koniach gnaliśmy na południe, ku Jarudze, zamierzając przeprawić się na lewy brzeg. Wcale nie tylko po to, by odgrodzić się rzeką od królowej i jej partyzantów, ale dlatego, że pustkowia Zarzecza były mniej groźne od objętego wojną Angrenu — do druidów w Caed Dhu o wiele rozumniej było podróżować lewym, a nie prawym brzegiem. Paradoksalnie — albowiem lewy brzeg Jarugi to już było wrogie Cesarstwo Nilfgaardzkie. Ojcem owej lewobrzeżnej koncepcji był Wiedźmin Geralt, który po wystąpieniu z bractwa pasowanych hucpiarzy odzyskał w znacznej mierze rozsądek, zdolność logicznego myślenia i zwykłą sobie przezorność. Przyszłość pokazała, że plan wiedźmina brzemienny był w skutki i zaważył na losach całej ekspedycji. Ale o tym później.

Nad Jarugą, gdyśmy tam dotarli, pełno już było Nilfgaardczyków, którzy przeprawiali się po odbudowanym moście w Czerwonej Bindudze, kontynuując ofensywę na Angren — a zapewne i dalej, na Temerię, Mahakam i diabli wiedzą na co jeszcze, co tam zaplanował nilfgaardzki sztab generalny. Nie mogło być mowy o forsowaniu rzeki z marszu, musieliśmy utaić się i czekać na przejście wojsk. Przez bite dwie doby siedzieliśmy więc w nadrzecznej łozinie, kultywując reumatyzm i karmiąc moskity. Pogoda na domiar złego wkrótce popsuła się, mżyło, wiało jak cholera, a z chłodu ząb na ząb trafiał z rzadka jeno. Podobnie zimnego września nie przypominam sobie wśród licznych utkwionych w mej pamięci wrześni. Wówczas to właśnie, drogi czytelniku, odnalazłszy wśród wypożyczonego z lyrijskich taborów ekwipunku papier i ołówek, zacząłem — dla zabicia czasu i zapomnienia o niewygodach — spisywać i uwieczniać niektóre z naszych przygód.

Dokuczliwa słota i przymusowa bezczynność popsuły nam humory i pobudziły różne czarne myśli. Zwłaszcza u wiedźmina. Geralt już dawniej zwykł był bilansować dni, oddzielające go od Ciri — a każdy dzień nie na szlaku oddalał go — w jego mniemaniu — od dziewczyny coraz bardziej. Teraz, w mokrej łozie, na zimnie i na deszczu, Wiedźmin niemal z godziny na godzinę robił się coraz bardziej ponury i zacięty. Zauważyłem też, że kusztykał mocno, a gdy sądził, że nikt nie widzi i nie słyszy, klął i posykiwał z bólu. Trzeba ci bowiem wiedzieć, miły czytelniku, że Geraltowi połamano kości podczas rokoszu czarodziejów na wyspie Thanedd. Fraktury zrosły się i wyleczyły magicznym staraniem driad z Lasu Brokilon, ale dokuczać widać nie przestały. Wiedźmin cierpiał wiać, jak to mówią, zarówno ból cielesny, jak i duszny, a zły był przez to jak chrzan, ani przystąp.

I znowu zaczęły prześladować go sny. Dziewiątego września, rano, bo odsypiał wartę, przeraził nas wszystkich, zrywając się z krzykiem i dobywając miecza. Wyglądało to na amok, ale na szczęście przeszło mu momentalnie.

Odszedł na stronę, wkrótce wrócił z ponurą gębą i oznajmił ni mniej, ni więcej, a to, że ze skutkiem natychmiastowym rozwiązuje drużynę i w dalszą drogę rusza samotnie, albowiem tam gdzieś dzieją się rzeczy straszne, że czas nagli, że robi się niebezpiecznie, a on nikogo nie chce narażać i za nikogo ponosić odpowiedzialności. Gadał i rezonował tak nudnie i tak bez przekonania, że nikomu nie chciało się z nim dyskutować. Nawet elokwentny zwykle wampir zbył go wzruszeniem ramion, Milva splunięciem, Cahir suchym przypomnieniem, że odpowiada sam za siebie, zaś co do ryzyka, to nie po to nosi miecz, by mu pas obciągał. Potem jednak wszyscy zamarli w milczeniu i znacząco utkwili oczy w niżej podpisanym, niechybnie oczekując, że skorzystam z okazji i wrócę do domu. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo się zawiedli.

Wydarzenie skłoniło nas jednak do przerwania marazmu i popchnęło do śmiałego czynu — do sforsowania Jarugi. Wyznam, że przedsięwzięcie wzbudziło mój niepokój — plan zakładał bowiem nocną przeprawę wpław — cytując Milvę i Cahira: "za końskimi ogonami". Nawet jeśli była to metafora — a podejrzewam, że nie była — nie wyobrażałem sobie jakoś podczas takiej przeprawy ani siebie, ani mego rumaka, Pegaza, na którego ogonie przyszłoby mi polegać. Pływanie, mówiąc oględnie, nie było i nie jest moją najmocniejszą stroną. Gdyby Matka Natura chciała, bym pływał, w akcie stworzenia i procesie ewolucji nie omieszkałaby wyposażyć mnie w błony między palcami.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: