— Yennefer nie żyje? — krzyknęła Triss, z wrażenia zapominając o swym incognito i tajności misji. - Yennefer z Vengerbergu nie żyje?
— Ano, nie żyje — rybaczka dopiła piwo. - Martwa jest, jak ta makrela. Zabiła się własnymi czarami, sztuki magiczne wyczyniając. Całkiem niedawno się to stało, ostatniego dnia sierpnia, tuż przed nowiem. Ale to jest zupełnie inna historia…
— Jaskier! Nie śpij w siodle!
— Ja nie śpię. Ja twórczo myślę!
Jechaliśmy więc, miły czytelniku, lasami Zarzecza, zmierzając na wschód, ku Caed Dhu, szukając druidów, którzy mieli nam pomóc w odnalezieniu Ciri. Jak to z tym było, opowiem. Pierwej jednak, gwoli historycznej prawdy, zapisze co nieco o naszej drużynie — o poszczególnych jej członkach.
Wampir Regis miał ponad czterysta lat. Jeśli nie łgał, oznaczało to, że był z nas wszystkich najstarszy. Oczywiście, mogła to być zwyczajna bujda, któż był w stanie to sprawdzić? Wolałem jednak zakładać, że nasz wampir był prawdomówny, albowiem deklarował nam także, że na dobre i nieodwołalnie zarzucił wysysanie z ludzi krwi — dzięki tej deklaracji jakoś spokojniej usypialiśmy na nocnych biwakach. Zauważyłem, że początkowo Milva i Cahir zwykli po przebudzeniu lękliwie i niespokojnie obmacywać szyje — ale rychło zaprzestali. Wampir Regis był — lub zdawał się być — wampirem absolutnie honorowym. Jeśli mówił, że nie będzie wysysał, to nie wysysał.
Posiadał on jednak wady, i to nie wynikające bynajmniej z jego wampirzej natury. Regis był intelektualistą — i lubił to demonstrować. Miał denerwujący zwyczaj wygłaszania twierdzeń i prawd tonem i z miną proroka, na co rychło jednak przestaliśmy reagować, albowiem wygłaszane twierdzenia były albo faktycznymi prawdami, albo brzmiały jak prawda, albo były niesprawdzalne, co w sumie na jedno wychodziło. Iście nieznośna natomiast była Regisowa maniera odpowiadania na pytanie, zanim pytający skończył pytanie formułować — ba, niekiedy nawet zanim pytający zdążył zacząć je formułować. Ja ów mniemany przejaw wysokiej jakoby inteligencji zawsze miałem bardziej za przejaw chamstwa i arogancji, a cechy te, pasujące do środowiska uniwersyteckiego lub kół dworskich, są trudne do zniesienia u towarzysza, z którym przez całe dnie podróżuje się strzemię w strzemię, a w nocy śpi pod tą samą derką. Do poważniejszych kwasów nie doszło jednak, a to za sprawą Milvy. W odróżnieniu od Geralta i Cahira, którym wrodzony widać oportunizm nakazywał dopasować się do maniery wampira, a nawet konkurować z nim pod tym względem, łuczniczka Milua przedkładała rozwiązania proste i bezpretensjonalne. Gdy Regis po raz trzeci udzielił jej odpowiedzi na pytanie w połowie zadawania, sklęła go ciężko, używając słów i określeń zdolnych wywołać rumieńce zażenowania nawet u starego lancknechta. O dziwo, poskutkowało — wampir w mgnieniu oka pozbył się denerwującej maniery. Z czego wypływa, że najskuteczniejszą obroną przed intelektualną dominacją jest solidne obsobaczenie próbującego dominować intelektualisty.
Milva, jak mi się zdaje, dość ciężko przeżyła swój tragiczny wypadek — i stratę. Piszę: jak mi się zdaje, bom świadom, że będąc mężczyzną, żadnego wyobrażenia mieć nie mogę, czym jest dla niewiasty taki wypadek i taka strata. Choć jestem poetą i człekiem pióra, nawet moja szkolona i ćwiczona wyobraźnia zawodzi tu i nic na to nie poradzę.
Fizyczną sprawność łuczniczka odzyskała szybko — z psychiczną było gorzej. Zdarzało się, że cały dzień, od brzasku do zmroku, nie odezwała się ni słowem. Lubiła znikać i trzymać się na uboczu, co trochę wszystkich niepokoiło. Aż wreszcie przyszedł przełom. Milva odreagowała jak driada lub elfka — gwałtownie, impulsywnie i niezbyt zrozumiale. Któregoś ranka na naszych oczach dobyła noża i bez słowa obcięła sobie warkocz przy samym karku. "Nie przystoi, bom nie panna", rzekła, widząc nasze opadnięto żuchwy. "Ale żem i nie wdowa", dodała, "tedy koniec żałobie". Od tego momentu była już taka, jak dawniej — opryskliwa, kąśliwa, pyskata i do słów nieparlamentarnych skora. Z czego wywnioskowaliśmy, że kryzys miała już fortunnie za sobą.
Trzecim, nie mniej dziwnym członkiem drużyny był Nilfgaardczyk, lubiący dowodzić, że nie jest Nilfgaardczykiem. Nazywał się, jak twierdził, Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach…
— Cahirze Mawr Dyffryn, synu Ceallacha — oświadczył dobitnie Jaskier, wycelowując w Nilfgaardczyka ołowiany sztyfcik. - Z wieloma rzeczami, których nie lubię, wręcz nie znoszę, przyszło mi pogodzić się w tej szacownej kompanii. Ale nie ze wszystkimi! Nie znoszę, gdy podczas pisania ktoś zagląda mi przez ramię! I godzić się z tym nie zamierzam!
Nilfgaardczyk odsunął się od poety, po chwili namysłu chwycił swe siodło, kożuch i derkę, przeciągnął wszystko bliżej zdającej się drzemać Milvy.
— Przepraszam — powiedział. - Wybacz natręctwo. Jaskier. Zajrzałem odruchowo, ze zwykłej ciekawości. Myślałem, że mapę kreślisz lub rachunki jakieś sporządzasz…
— Nie jestem buchalterem! — poeta uniósł się, w przenośni i dosłownie. - Ani kartografem! A nawet jeśli byłbym, nie usprawiedliwia to zapuszczania żurawia w moje zapiski!
— Już przeprosiłem — przypomniał sucho Cahir, moszcząc legowisko na nowym miejscu. - Z wieloma rzeczami pogodziłem się w tej szacownej kompanii i do wielu przyzwyczaiłem. Ale przepraszać nadal zwykłem jeno raz.
— W istocie — odezwał się Wiedźmin, zupełnie nieoczekiwanie dla wszystkich, dla siebie również, biorąc stronę młodego Nilfgaardczyka. - Sakramencko drażliwy się zrobiłeś, Jaskier. Nie da się nie zauważyć, że wiąże się to jakoś z papierem, który od niedawna zacząłeś brudzić na biwakach kawałkiem ołowiu.
— Fakt — potwierdził wampir Regis, dokładając do ognia brzezinowych gałęzi. - Drażliwy zrobił się ostatnio nasz minstrel, do tego skryty, dyskretny i szukający samotności. O, nie, w załatwianiu potrzeb naturalnych świadkowie bynajmniej mu nie przeszkadzają, czemu zresztą w naszej sytuacji dziwić się nie sposób. Wstydliwa skrytość i drażliwość na czyjś wzrok obejmują wyłącznie zapisywany maczkiem papier. Czyżby w naszej przytomności powstawał poemat? Rapsod? Epos? Romanca? Kancona?
— Nie — zaprzeczył Geralt, przysuwając się do ogniska i okutując plecy derką. - Ja go znam. To nie może być mowa wiązana, bo on nie bluźni, nie mamrocze i nie liczy sylab na palcach. Pisze w cichości, a zatem to proza.
— Proza! — wampir błysnął kończystymi kłami, czego zwykle starał się nie robić. - Powieść może? Lub esej? Moralitet? Do pioruna, Jaskier! Nie poddawaj nas męczarniom! Wyjaw, co piszesz?
— Memuary.
— Co takiego?
— Z tych oto notatek — Jaskier zademonstrował napchany papierem tubus — powstanie dzieło mego życia. Memuary, noszące tytuł Pięćdziesiąt lat poezji.
— Bzdurny tytuł — stwierdził sucho Cahir. - Poezja nie ma wieku.
— A jeśli przyjąć, że ma — dorzucił wampir — to jest zdecydowanie starsza.
— Nie rozumiecie. Tytuł oznacza, że autor dzieła spędził pięćdziesiąt lat, nie mniej i nie więcej, w służbie Pani Poezji.
— W takim razie to jeszcze większa bzdura — orzekł Wiedźmin. - Ty, Jaskier, nie masz wszak jeszcze czterdziestki. Umiejętność pisania wbito ci rózgą do rzyci w świątynnej infimie, w wieku lat ośmiu. Nawet przyjmując, że pisałeś rymy już w infimie, twojej Pani Poezji służysz nie dłużej niż lat trzydzieści. Ale ja akurat dobrze wiem, boś sam niejeden raz o tym opowiadał, że zacząłeś poważnie rymować i układać melodie, gdyś miał lat dziewiętnaście, zainspirowany miłością do kontessy de Stael. Czyni to mniej niż dwudziestoletni staż w twych służbach, Jaskier. Skąd tedy wytrzasnąłeś te tytułowe pięćdziesiąt lat? Czy to ma być jakaś metafora?
— Ja — nadął się bard — zakreślam myślą szerokie horyzonty. Opisuję teraźniejszość, ale wybiegam w przyszłość. Dzieło, które poczynam pisać, zamierzam wydać za jakieś dwadzieścia do trzydziestu lat, a wówczas nikt nie będzie mógł poddawać w wątpliwość tytułowej kalkulacji.