Geralt oderwał wreszcie wzrok od grzywy, podniósł głowę. Jaskier rzucił okiem na jego twarz i prędko uciekł oczami w bok.

— Fakt zostanie faktem — powtórzył Wiedźmin złym, metalicznym głosem. - O, tak! On ten fakt wykrzyczał mi w twarz na Thanedd, a ze zgrozy głos wiązł mu w gardle, bo patrzył na klingę mojego miecza. Ten fakt i ten krzyk, to miały być argumenty, bym go nie mordował. Cóż, stało się i chyba się nie odstanie. A szkoda. Bo należało już wtedy, na Thanedd, rozpocząć łańcuch. Długi łańcuch śmierci, łańcuch zemsty, o której jeszcze po upływie stu lat krążyły by opowieści. Takie, których bano by się słuchać po zmroku. Rozumiesz to, Jaskier?

— Nie bardzo.

— To do diabła z tobą.

Paskudna była to rozmowa i paskudną Wiedźmin miał wtedy gębę. Oj. nie podobało mi się, gdy popadał w taki nastrój i zaczynał z takiej beczki.

Przyznać jednak musze: że obrazowe porównanie z kormoranem swą role spełniło — zacząłem się niepokoić. Ryba w dziobie, niesiona tam, gdzie ją ogłuszą, wypatroszą i usmażą! Sympatyczna prawdziwie analogia, radosne perspektywy…

Rozsądek przeczył jednak takim obawom. W końcu, jeśli dalej trzymać się rybnych metafor, to kim my byliśmy?

Płotkami, małymi, ościstymi płotkami. W zamian za tak lichą zdobycz kormoran Cahir nie mógł liczyć na cesarską łaskę. Sam zresztą pewnie też wcale nie był aż takim szczupakiem, za jakiego chciał uchodzić. Był płotką, tak jak i my. W czasach, gdy wojna orała niczym żelazna brona tak ziemię, jak i ludzkie losy, kto w ogóle zwraca uwagę na płotki?

Głowę dam, że w Nilfgaardzie nikt już o Cahirze nie pamięta.

*****

Vattier de Rideaux, szef nilfgaardzkiego wywiadu wojskowego, z opuszczoną głową wysłuchiwał cesarskiej reprymendy.

— Tak więc — ciągnął zjadliwie Emhyr var Emreis. - Instytucja, która pochłania trzykroć tyle budżetu państwa, co szkolnictwo, kultura i sztuka razem wzięte, nie jest w stanie odnaleźć jednego człowieka. Człowiek, ot, znika sobie po prostu, ukrywa się, chociaż ja wydaję bajońskie sumy na instytucję, przed którą nic nie ma prawa się ukryć! Jeden winny zdrady człowiek kpi sobie w żywe oczy z instytucji, której dałem dość przywilejów i środków, by mogła spędzać sen z powiek nawet niewinnym. O, możesz mi wierzyć, Vattier, gdy następnym razem w radzie mówić się zacznie o konieczności obcięcia funduszy na tajne służby, nadstawię chętnego ucha. Możesz mi wierzyć!

— Wasza Cesarska Mość — odchrząknął Vattier de Rideaux — podejmie, nie wątpię w to, właściwą decyzję, rozważywszy pierwej wszystkie za i przeciw. Zarówno niepowodzenia, jak i sukcesy przez wywiad odniesione. Wasza Wysokość może też być pewna, że zdrajca Cahir aep Ceallach nie uniknie kary. Podjąłem starania…

— Nie płacę wam za podejmowanie, lecz za efekty starań. Te zaś są mierne, Vattier, mierne! Co ze sprawą Vilgefortza? Gdzie, u diabła, jest Cirilla? Co ty tam mruczysz? Głośniej!

— Myślę, że Wasza Wysokość powinien poślubić tę dziewczynę, którą trzymamy w Darn Rowan. Potrzebny nam jest ten ślub, legalność suwerennego lenna Cintry, uspokojenie Wysp Skellige i rebeliantów z Attre, Streptu, Mag Turga i Stoków. Potrzebna jest powszechna amnestia, spokój na tyłach i na liniach zaopatrzenia… Potrzebna jest neutralność Esterada Thyssena z Koviru.

— Wiem o tym. Ale ta z Darn Rowan nie jest tą właściwą. Nie mogę jej poślubić.

— Wasza Cesarska Mość raczy wybaczyć, ale czy to ma znaczenie, bardziej właściwa czy mniej właściwa? Sytuacja polityczna wymaga uroczystych zaślubin. Pilnie. Panna młoda będzie w woalu. A gdy odnajdziemy wreszcie prawdziwą Cirillę, oblubienice się po prostu… wymieni.

— Czyś ty oszalał, Vattier?

— Tę fałszywą pokazano u nas przelotnie. Tej prawdziwej w Cintrze nikt nie widział od czterech lat, zresztą wieść głosi, że ona więcej przebywała na Skellige niż w samej Cintrze. Gwarantuję, że nikt nie pozna się na podstępie.

— Nie!

— Wasza Cesarska…

— Nie, Vattier! Znajdź mi prawdziwą Ciri! Ruszcie wreszcie tyłki. Znajdźcie mi Ciri. Znajdźcie Cahira. I Vilgefortza. Przede wszystkim Vilgefortza. Bo to on ma Ciri, jestem tego pewien.

— Wasza Cesarska Wysokość…

— Słucham, Vattier! Cały czas słucham!

— Miałem swego czasu podejrzenie, że tak zwana sprawa Vilgefortza to zwykła prowokacja. Że czarodziej został zabity lub jest więziony, a spektakularne i hałaśliwe polowanie służy Dijkstrze do oczerniania nas i usprawiedliwienia krwawych represji.

— Ja też miałem takie podejrzenia.

— A jednak… W Redami nie podano tego do publicznej wiadomości, ale ja wiem od moich agentów, że Dijkstra odnalazł jedną z kryjówek Vilgefortza, a w niej dowody prowadzenia przez czarodzieja bestialskich eksperymentów na ludziach. Dokładniej, na płodach ludzkich… i niewiastach brzemiennych. Jeśli więc Vilgefortz miał Cirillę, to obawiam się, że dalsze poszukiwanie jej…

— Milcz, do diabła!

— Z drugiej strony — rzekł szybko Vattier de Rideaux, patrząc na zmienioną przez wściekły gniew twarz imperatora — to wszystko może być dezinformacja. By zohydzić czarodzieja. To podobne do Dijkstry.

— Macie znaleźć Vilgefortza i odebrać mu Ciri! Do cholery ciężkiej! Nie dywagować i snuć przypuszczenia! Gdzie jest Puszczyk? Nadal w Geso? Przecież podobno odwrócił już tam każdy kamień i zajrzał do każdej dziury w ziemi? Przecież podobno dziewczyny tam nie ma i nie było? Przecież astrolog się pomylił albo kłamie? To wszystko są cytaty z jego raportów. Co on więc tam jeszcze robi?

— Koroner Skellen, ośmielę się zauważyć, podejmuje działania niezbyt jasne… Swój oddział, ten, który Wasza Wysokość rozkazała mu zorganizować, werbuje do Maecht, do fortu Rocayne, gdzie założył bazę. Oddział ten, pozwolę sobie dodać, to wielce podejrzana zgraja. Zaś nader już dziwnym jest, że pod koniec sierpnia pan Skellen wynajął osławionego najemnego mordercę…

— Co?

— Wynajął najemnego zbira, z poleceniem zlikwidowania grasującej po Geso bandyckiej szajki. Rzecz sama w sobie chwalebna, ale czy to jest zadanie cesarskiego koronera?

— Czy przez ciebie nie przemawia przypadkiem inwidia, Vattier? I czy to nie ona dodaje twoim doniesieniom koloru i ferworu?

— Stwierdzam jedynie fakty, Wasza Wysokość.

— Fakty — cesarz wstał gwałtownie — to ja chcę widzieć. Znudziło mi się już słuchać o nich.

*****

To był naprawdę ciężki dzień. Vattier de Rideaux był zmęczony. W rozkładzie dnia zaplanował jeszcze, co prawda, godzinkę lub dwie roboty papierkowej, mającej zabezpieczyć go przed utonięciem w nie załatwionych dokumentach, ale na samą myśl o tym aż go zatrzęsło. Nie, pomyślał, nic na siłę. Robota nie zając. Idę do domu… Nie, nie do domu. Żona poczeka. Ja idę do Cantarelli. Do słodziutkiej Cantarelli, przy której tak dobrze się odpoczywa.

Nie zastanawiał się długo. Po prostu wstał, wziął płaszcz i wyszedł, pełnym odrazy gestem powstrzymując sekretarza, usiłującego wcisnąć mu safianową teczkę z pilnymi dokumentami do podpisu. Jutro! Jutro też jest dzień!

Opuścił pałac tylnym wyjściem, od strony ogrodów, poszedł cyprysową alejką. Minął sztuczny staw, w którym sędziwego wieku stu trzydziestu dwu lat dożywał karp wpuszczony przez cesarza Torresa, o czym świadczył złoty pamiątkowy medal, przyczepiony do pokrywy skrzelowej olbrzymiej ryby.

— Dobry wieczór, wicehrabio.

Vattier krótkim ruchem przedramienia zwolnił ukryty w rękawie sztylet. Rękojeść sama wsunęła się do dłoni.

— Bardzo ryzykujesz, Rience — powiedział zimno. - Bardzo ryzykujesz, pokazując w Nilfgaardzie twoją poparzoną gębę. Nawet jako magiczną teleprojekcję.

— Zauważyłeś? A Vilgefortz gwarantował mi, że jeśli nie dotkniesz, to nie zgadniesz, że to iluzja.

Vattier schował sztylet. Wcale nie zgadł, że to iluzja, ale teraz już wiedział.

— Zbyt wielkim jesteś tchórzem, Rience — powiedział — by pokazać się tu własną realną osobą. Wiesz wszakże, co by cię wówczas spotkało.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: