— I są na Stokach, tak? — zawarczał Geralt. - Tam, dokąd wam droga, całej waszej hałastrze? Dokąd chcecie załatwić sobie zbrojną eskortę? Gadaj, chłopie. Ale uważaj, ziemia gotowa naprawdę się rozstąpić!
Bartnik spuścił wzrok i z niepokojem popatrzył na grunt pod nogami. Geralt wymownie milczał. Milva, zrozumiawszy nareszcie, w czym rzecz, zaklęła paskudnie. Cahir parsknął pogardliwie.
— No? — ponaglił Wiedźmin. - Dokąd wywędrowali druidzi?
— A kto ich, panie, wie, dokąd — wybełkotał wreszcie bartnik. - Ale na Stokach mogą być… Równie dobrze, jak gdzie indziej. Obfitość przecie na Stokach dużych dąbrów, a druidzi radzi dąbrowy mają…
Za bartnikiem stały już, oprócz starosty Cronina, obie hamadriady, matka i córka. Dobrze, że córka wdała się w matkę, nie w ojca, pomyślał machinalnie Wiedźmin, bartnik pasuje do żony jak odyniec do klaczy. Za hamadriadami, jak zauważył, stanęło jeszcze kilka kobiet, znacznie mniej urodziwych, ale o podobnie błagalnym spojrzeniu.
Spojrzał na Regisa, nie wiedząc, śmiać się czy kląć. Wampir wzruszył ramionami.
— Na dobry porządek — powiedział — to bartnik ma rację, Geralt. W sumie jest całkiem prawdopodobne, że druidzi wywędrowali na Stoki. To rzeczywiście dość odpowiedni dla nich teren.
— Owo prawdopodobieństwo — wzrok wiedźmina był bardzo, bardzo zimny — jest według ciebie dostatecznie duże, by nagle zmienić kierunek i powędrować na oślep razem z tymi tu?
Regis znowu wzruszył ramionami.
— A co to za różnica? Zastanów się. Druidów nie ma w Caed Dhu, a zatem ten kierunek należy wykluczyć. Powrót za Jarugę też, jak mniemam, nie może być przedmiotem debaty. Wszystkie pozostałe kierunki są zatem równie dobre.
— Doprawdy? — temperatura głosu wiedźmina dorównała temperaturze wzroku. - A z tych wszystkich pozostałych, który, według ciebie, byłby najbardziej wskazany? Ten wspólny z bartnikami? Czy jakiś całkiem przeciwny? Podejmujesz się określić to w swej bezbrzeżnej mądrości?
Wampir wolno odwrócił się w stronę bartnika, starosty bartnego, hamadriad i innych bab.
— A czegóż to — spytał poważnie — tak lękacie się, dobrzy ludzie, że zabiegacie o eskortę? Co budzi w was strach? Mówcie szczerze.
— Oj, panoczku — zajęczał Jan Cronin, a w oczach jego pojawiła się najprawdziwsza zgroza. - Że też jeszcze pytacie… Nam droga przez Zwilgłe Uroczysko! A tam, panoczku, straszno! Tam, panoczku, są brukołaki, liścionosy, endriagi, inogi a insze plugastwo! Toż ledwo dwie niedziele temu capnął leszy zięcia mego, a tak, że zięć ino zacharczeć zdołał i już było po nim. Dziwota wam, że strach nam tamtędy z babami a dziećmi? Hę?
Wampir spojrzał na wiedźmina, a twarz miał bardzo poważną.
— Moja bezbrzeżna mądrość — powiedział — zaleca mi jako najbardziej wskazany określić kierunek najbardziej właściwy dla wiedźmina.
Ruszyliśmy na południe, ku Stokom, krainie położonej u podnóża Gór Amell. Ruszyliśmy wielkim orszakiem, w którym było wszystko: młode dziewczyny, bartnicy, traperzy, baby, dzieci, młode dziewczyny, gadzina domowa, domowe parafernalia, młode dziewczyny. I cholernie dużo miodu. Wszystko się od tego miodu lepiło, nawet dziewczyny.
Tabor szedł z prędkością pieszych i wozów, tempo marszu nie spadło jednak, bo nie błądziliśmy, lecz szliśmy jak po sznurku — bartnicy znali drogi, ścieżki i groble miedzy jeziorami. A przydała się ta znajomość, oj przydała, bo zaczęło siąpić i nagle cale cholerne Zarzecze utonęło w gęstej jak śmietana mgle. Bez bartników pobłądzilibyśmy bez ochyby albo i potopili się gdzieś na bagnach. Nie musieliśmy też tracić czasu i energii na organizowanie i przyrządzanie spyży — karmiono nas trzy razy dziennie, suto, choć niewyszukanie. I pozwalano po jedzeniu poleżeć chwil kilka brzuchem do góry.
Krótko mówiąc, było cudownie. Nawet Wiedźmin, ten stary ponurak i nudziarz, zaczął częściej uśmiechać się i cieszyć życiem, bo wyliczył, że pokonujemy po piętnaście mil dziennie, a od wyruszenia z Brokilonu nie udało nam się ani razu dokonać podobnej sztuki. Roboty Wiedźmin nie miał żadnej, bo choć Zwilgłe Uroczysko było zwilgłe tak, że wyobrazić sobie trudno coś bardziej zwilgłego, monstrów żadnych nie napotkaliśmy. Ot, trochę wyły po nocach upiory, zawodziły leśne płaczki i błędne ogniki tańczyły na trzęsawiskach. Nic sensacyjnego.
Troszeczkę, prawda, niepokoiło, że znowu jedziemy w dość przypadkowo wybranym kierunku i znowu bez dokładnie sprecyzowanego celu. Ale, jak wyraził się wampir Regis, lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, a z pewnością o niebo lepiej niż bez celu się cofać.
— Jaskier! Przytrocz porządniej ten twój tubus! Byłaby szkoda, gdyby pół wieku poezji urwało się i zagubiło w paprociach.
— Nie ma strachu! Nie zgubię, bądźcie pewni. I odebrać sobie nie dam! Każdy, kto chciałby mi ten tubus odebrać, pierwej będzie musiał przestąpić nad mym stygnącym trupem. Można wiedzieć, Geralt, co wywołuje twój perlisty śmiech? Pozwól, niech zgadnę… Wrodzony kretynizm?
Zdarzyło się tak, że ekipa archeologów z uniwersytetu w Castell Graupian, prowadząca wykopaliska w Beauclair, dokopała się pod warstwą węgla drzewnego, wskazującego na wielki pożar, do warstwy jeszcze starszej, obliczanej na XIII wiek. W tejże warstwie odkopano utworzoną przez resztki murów i uszczelnioną gliną i wapnem kawernę, w niej zaś, ku wielkiemu podnieceniu uczonych, odkryto dwa doskonale zachowane szkielety ludzkie: kobiety i mężczyzny. Obok szkieletów — oprócz broni i niezliczonej liczby drobnych artefaktów — znaleziono długi na trzydzieści cali tubus wykonany z utwardzanej skóry. Na skórze wytłoczony był herb o zatartych barwach przedstawiający lwy i rauty. Kierujący ekipą profesor Schliemann, wybitny specjalista od sfragistyki Wieków Mrocznych, zidentyfikował ten herb jako godło Rivii, starożytnego królestwa o nie potwierdzonej lokalizacji.
Podniecenie archeologów sięgnęło szczytu, albowiem w tubusach takich w Wiekach Mrocznych przechowywano rękopisy, a ciężar pojemnika pozwalał przypuszczać, że wewnątrz jest sporo papieru lub pergaminu. Świetny stan tubusa dawał nadzieję na to, że dokumenty będą czytelne i rzucą światło na pogrążoną w mrokach przeszłość. Miały oto przemówić wieki! Była to niebywała gratka, zwycięstwo nauki, którego nie wolno było zaprzepaścić. Przezornie wezwano z Castell Graupian lingwistów i badaczy języków martwych, a także specjalistów umiejących otworzyć tubus bez ryzyka najmniejszego choćby uszkodzenia cennej zawartości.
Wśród ekipy profesora Schliemanna rozeszły się tymczasem pogłoski o «skarbie». Trzeba trafu, że słowa te dotarły do trzech wynajętych do kopania w glinie osobników, znanych jako Zdyb, Cap i Kamil Ronstetter. Przekonani, że tubus dosłownie wypchany jest złotem i kosztownościami, trzej wymienieni kopacze gwizdnęli nocą bezcenny artefakt i uciekli z nim do lasu. Tam rozpalili malutkie ognisko i siedli wokół.
— Na co czekasz? — powiedział do Zdyba Cap. - Otwieraj te rurę!
— Kiedy się nie da — poskarżył się Capowi Zdyb. - Trzymie, jak gamracki syn!
— To butem jo, chędożono gamratke! — poradził Kamil Ronstetter.
Pod obcasem Zdyba zamknięcie bezcennego znaleziska puściło i na ziemię wypadła zawartość.
— O żeż gamratka chędożona! — krzyknął zdumiony Cap. - Co to takie jest?
Pytanie było głupie, albowiem na pierwszy rzut oka widać było, że są to arkusze papieru. Dlatego Zdyb, miast odpowiadać, wziął jeden z arkuszy do ręki i zbliżył go do nosa. Przez dłuższą chwilę przyglądał się obco wyglądającym znakom.
— Zapisany — stwierdził wreszcie autorytatywnie. - To są litery!
— Litery? — wrzasnął Kamil Ronstetter, blednąc ze zgrozy. - Zapisane litery? O żeż gamratka!
— Zapisane, znaczy czary! — wybełkotał Cap, z przerażenia dzwoniąc zębami. - Litery, znaczy gusła! Nie dotykajta tego, gamratka jego chędożona mać! Tym się zarazić można!