I jak, do jasnej cholery, mam się teraz z wywinąć z tej kabały?

*****

Gdy po pięciu dniach wędrówki z zarzeckimi bartnikami wychynęli wreszcie z puszczy i weszli na podmokłe czahary, deszcz przestał padać, wiatr rozgonił opar i mokrą mgłę, słońce przebiło się przez chmury. A w słońcu błysnęły śnieżną bielą szczyty gór.

Jeśli jeszcze nie tak dawno rzeka Jaruga była dla nich wyraźną cezurą, granicą, której przekroczenie stanowiło rzucające się w oczy przejście do dalszego, poważniejszego etapu wyprawy, tak teraz jeszcze silniej poczuli, że oto zbliżają się do kresu, do bariery, do miejsca, z którego można już tylko się cofać. Czuli to wszyscy, z Geraltem na czele — nie można było inaczej, od rana do wieczora mając przed oczyma wznoszący się na południu i zagradzający szlak potężny, zębaty, jarzący się śniegami i lodowcami łańcuch górski. Góry Amell. I wznoszący się nawet ponad piłę Amellu groźnie majestatyczny, graniasty jak ostrze mizerykordii obelisk Gorgony, Góry Diabła. Nie rozmawiali na ten temat, nie dyskutowali, ale Geralt czuł, co wszyscy myślą. Bo jemu, gdy patrzył na łańcuch Amellu i Gorgone, myśl o kontynuowaniu marszu na południe również zdawała się najczystszej wody wariactwem.

Szczęściem, nagle okazało się, że nie będzie musu iść dalej na południe.

Wiadomość tę przyniósł im ów kudłaty puszczański bartnik, za sprawą którego przez pięć ostatnich dni występowali jako zbrojna eskorta pochodu. Ów małżonek i ojciec urodziwych hamadriad, przy których wyglądał jak dzik przy klaczach. Ten, który próbował ołgać ich, twierdząc, że druidzi z Caed Dhu powędrowali na Stoki.

Było to nazajutrz po przybyciu do rojnego jak mrowisko miasteczka Riedbrune będącego celem marszu bartników i traperów z Zarzecza. Było to nazajutrz po pożegnaniu z eskortowanymi bartnikami, którym Wiedźmin nie był już potrzebny i dlatego nie spodziewał się już więcej nikogo z nich oglądać. Tym większe było jego zdumienie.

Bartnik bowiem zaczął od wylewnych wyrazów podzięki i wręczenia Gerałtowi mieszka pełnego raczej drobnych pieniędzy, jego wiedźmińskiej zapłaty. Przyjął, czując na sobie drwiący nieco wzrok Regisa i Cahira, którym nieraz podczas marszu uskarżał się na niewdzięczność ludzką i podkreślał bezsens tudzież głupotę bezinteresownego altruizmu.

I wtedy podekscytowany bartnik wręcz wykrzyczał nowinę: ten tego, jemiolarze, znaczy druidzi, siedzą, panie wiedźminie kochany, ten tego, w dąbrowach nad jeziorem Loc Monduirn, które to jezioro znajduje się, ten tego, trzydzieści pięć mil w kierunku zachodnim.

Wieści te bartnik zdobył w punkcie skupu miodu i wosku od mieszkającego w Riedbrune krewniaka, a krewniak z kolei ma te informacje od znajomego, będącego poszukiwaczem diamentów. Gdy zaś bartnik dowiedział się o druidach, co tchu pobiegł, by powiadomić. I teraz aż promieniał szczęściem, dumą i poczuciem ważności, jak każdy łgarz, gdy jego łgarstwo przypadkowo okazuje się prawdą.

Geralt miał początkowo zamiar ruszyć nad Loc Monduim bez chwili zwłoki, ale kompania żywo zaprotestowała.

Dysponując pieniędzmi od bartników, oświadczyli Regis i Cahir, i znajdując się w mieście, gdzie handluje się wszystkim, należy uzupełnić prowiant i ekwipunek. I dokupić strzał, dodała Milva, bo od niej ciągle wymaga się dziczyzny, a ona nie będzie strzelać zastruganymi patykami. Chociaż jedną noc przespać się w łóżku w zajeździe, dodał Jaskier, położywszy się do tego łóżka po kąpieli i z miłym piwnym rauszem.

Druidzi, uznali wszyscy chórem, nie uciekną.

— Choć jest to absolutny zbieg okoliczności — dodał z dziwnym uśmiechem wampir Regis — ale nasza drużyna jest na absolutnie właściwej drodze, zmierza w absolutnie właściwym kierunku. Jest nam zatem ewidentnie i absolutnie przeznaczone, by do druidów trafić, dzień lub dwa zwłoki nie mają znaczenia.

— Co się zaś tyczy pośpiechu — dołożył filozoficznie — to wrażenie, że czas okropnie nagli, jest zazwyczaj sygnałem alarmowym, nakazującym zwolnić tempo, działać pomału i z należytym rozmysłem.

Geralt nie oponował i nie kłócił się. Z filozofią wampira też nie, chociaż nawiedzające go nocami dziwaczne senne koszmary raczej skłaniały do pośpiechu. Pomimo faktu, że treści tych koszmarów nie był sobie w stanie przypomnieć po przebudzeniu.

Był siedemnasty września, pełnia. Do jesiennego Ekwinokcjum zostawało sześć dni.

Milva, Regis i Cahir wzięli na siebie zadanie poczynienia zakupów i skompletowania ekwipunku. Geralt i Jaskier mieli zaś przeprowadzić wywiad i zasięgnąć języka w miasteczku Riedbrune.

Położone w zakolu rzeki Newi Riedbrune było miasteczkiem niewielkim, jeśli brać pod uwagę zwartą murowaną i drewnianą zabudowę wewnątrz pierścienia najeżonych palisadą wałów ziemnych. Ale zwarta zabudowa za wałami stanowiła obecnie tylko centrum miasta, a żyć mogła tu nie więcej niż jedna dziesiąta populacji. Dziewięć dziesiątych bytowało zaś w hałaśliwym morzu otaczających wały chat, chałup, szałasów, bud, szop, namiotów i służących jako mieszkania wozów.

Za cicerone służył wiedźminowi i poecie krewniak bartnika, młody, cwany i arogancki, typowy egzemplarz miejskiego obijbruka, który w rynsztoku się rodził, w niejednym rynsztoku się kąpał i w niejednym pragnienie gasił. W miejskim zgiełku, tłoku, brudzie i smrodzie czuł się ów młodzian jak pstrąg w krystalicznej górskiej bystrzynie, a możliwość oprowadzenia kogoś po swym odrażającym mieście ewidentnie go radowała. Nie przejmując się faktem, że nikt o nic go nie pyta, ulicznik z zapałem udzielał wyjaśnień. Wyjaśnił, że Riedbrune stanowi ważny etap dla osadników nilfgaardzkich, wędrujących na północ po przyobiecane przez cesarza nadanie: cztery łany, czyli lekko licząc pięćset mórg. I do tego jeszcze dziesięcioletnią wolniznę podatkową. Riedbrune leży bowiem w wylocie przecinającej Góry Amell doliny Dol Newi, poprzez przełęcz Theodulę łączącej Stoki i Zarzecze z Mag Turga, Geso, Metinną i Maecht, krajami już od dawna podległymi nilfgaardzkiemu imperium. Miasto Riedbrune, wyjaśnił ulicznik, jest dla osadników ostatnim miejscem, w którym mogą jeszcze liczyć na coś więcej niż tylko na siebie, na swą babę i na to, co mają na wozach. Dlatego też większość osadników dość długo koczuje pod miastem, nabierając oddechu do ostatniego skoku nad Jarugę i za Jarugę. A sporo z nich, dodał ulicznik z dumą rynsztokowego patrioty, zostaje w mieście na stałe, bo miasto to ho-ho, kultura, nie jakieś wiejskie, cuchnące gnojem zadupie.

Miasto Riedbrune tęgo cuchnęło, gnojem również. Geralt był tu kiedyś, przed laty, ale nie poznawał. Za dużo się zmieniło. Dawniej nie widziało się tylu kawalerzystów w czarnych pancerzach i płaszczach, ze srebrnymi emblematami na naramiennikach. Dawniej nie rozbrzmiewała zewsząd nilfgaardzka mowa. Dawniej nie było tuż pod miastem kamieniołomu, w którym obdarci, brudni, wynędzniali i pokrwawieni ludzie łupali głazy na cios i tłuczeń, smagani batami przez czarno odzianych nadzorców.

Stacjonuje tu sporo nilfgaardzkiego wojska, wyjaśnił ulicznik, ale nie na stałe, tylko w czasie przerw w przemarszach i pościgach za partyzantami z organizacji "Wolne Stoki". Silną nilfgaardzka załogę przyślą tutaj, gdy stanie już wielka murowana twierdza w miejscu starego gródka. Twierdza z kamienia dobywanego w kamieniołomie. Ci, co łupią kamień, to jeńcy wojenni. Z Lyrii, z Aedirn, ostatnio z Sodden, Brugge, Angrenu. I z Temerii. Tu, w Riedbrune, trudzą się ze cztery setki jeńców. Dobrych pięć setek pracuje w rudokopach, minach i karierach w okolicy Belhaven, a ponad tysiąc buduje mosty i równa drogi na przełęczy Theodula.

Na rynku miasteczka również za czasów Geralta był szafot, ale znacznie skromniejszy. Nie było na nim tylu wywołujących paskudne skojarzenia urządzeń, a na szubienicach, palach, widłach i tykach nie wisiało tyle budzących obrzydzenie i woniejących zgnilizną dekoracji.

To pan Fulko Artevelde, niedawno mianowany przez władze wojskowe prefekt, wyjaśnił ulicznik, patrząc na szafot i zdobiące go fragmenty ludzkiej anatomii. To znowu pan Fulko dał kogoś katu. Żartów z panem Fulkiem nie ma, dodał. Srogi to pan.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: