Nie doczekał się pytania, więc kontynuuował.
— Wataha konnych w pościgu dwukrotnie była w osadzie. Za pierwszym razem ostrzegano, by cię nie ukrywać, grożono chłopom mieczem i ogniem, jeśli zostaniesz w osadzie schwytana. Za drugim obiecywano nagrodę za odnalezienie trupa. Twoi prześladowcy są przekonani, że leżysz martwa w lasach, w jakimś jarze czy wądole.
— I nie spoczną — mruknęła — dopóki nie odnajdą zwłok. Wiem o tym dobrze. Muszą mieć dowód, że nie żyję. Bez tego dowodu nie zrezygnują. Będą szperać wszędzie. Wreszcie trafią i tutaj…
— Bardzo im zależy — zauważył. - Powiedziałbym, niezwykle im zależy…
Zacięła usta.
— Nie lękaj się. Odjadę, zanim mnie tu znajdą. Nie narażę cię… Nie bój się.
— Skąd przypuszczenie, że się boję? - wzruszył ramionami. - Że jest powód, by się lękać? Tutaj nikt nie trafi, nikt cię tu nie wyśledzi. Jeśli jednak ty wystawisz nos z trzcin, trafisz twoim prześladowcom prosto w ręce.
— Innymi słowy — podrzuciła hardo głowę — muszę tu zostać? To chciałeś powiedzieć?
— Nie jesteś więźniem. Możesz odjechać, gdy zechcesz. Dokładniej: gdy zdołasz. Ale możesz też zostać u mnie i przeczekać. Ścigający zniechęcą się kiedyś. Zawsze się zniechęcają, prędzej lub później. Zawsze. Możesz mi wierzyć. Znam się na tym.
Jej zielone oczy błysnęły, gdy spojrzała na niego.
— Zresztą — powiedział szybko, wzruszając ramionami i uciekając przed jej wzrokiem — uczynisz, jak zechcesz. Powtarzam, nie więżę cię tu.
— Dzisiaj chyba jednak nie odjadę — prychnęła. - Słaba jestem… I zaraz słońce zajdzie… A ja przecież nie znam ścieżek. Chodźmy więc do chaty. Zmarzłam.
— Powiedziałeś, że leżałam u ciebie sześć dób. To jest prawda?
— Dlaczego miałbym kłamać?
— Nie unoś się. Staram się doliczyć dni… Ja uciekłam… Zraniono mnie… w dzień Zrównania. Dwudziestego trzeciego września. Jeśli wolisz liczyć według elfów, ostatniego dnia Lammas.
— To niemożliwe.
— Dlaczego miałabym kłamać? - krzyknęła i jęknęła, chwytając się za twarz. Vysogota patrzyła na nią spokojnie.
— Nie wiem, dlaczego — powiedział zimno. - Ale ja byłem kiedyś lekarzem, Ciri. Dawno temu, ale nadal umiem odróżnić ranę zadaną przed dziesięcioma godzinami od rany zadanej przed czterema dniami. Znalazłem cię dwudziestego siódmego września. Zraniona zostałaś więc dwudziestego szóstego. Trzeciego dnia Velen, jeśli wolisz liczyć według elfów. Trzy dni po Ekwinokcjum.
— Zostałam zraniona w samo Ekwinokcjum.
— To nie jest możliwe, Ciri. Musiałaś pomylić daty.
— Na pewno nie. To ty masz tu jakiś przestarzały pustelniczy kalendarz.
— Niech ci będzie. Aż tak wielkie ma to znaczenie?
— Nie. Nie ma żadnego.
Trzy dni później Vysogota zdjął ostatnie szwy. Miał wszelkie powody, by być zadowolony i dumny ze swego dzieła — linia zszycia była równa i czysta, nie należało obawiać się tatuażu wrośniętym w ranę brudem. Satysfakcję psuł jednak chirurgowi widok Ciri, w posępnym milczeniu kontemplującej szramę w ustawianym pod różnymi kątami zwierciadle i usiłującej zakrywać ją — bezskutecznie — zaczesywanymi na policzek włosami. Blizna szpeciła. Fakt był faktem. Nie było na to rady. W niczym nie mogło pomóc udawanie, że jest inaczej. Wciąż czerwona, napuchnięta jak powróz, napunktowana śladami ukłuć igły i poznaczona odciskami nitek, szrama wyglądała iście makabrycznie. Ten stan miał szansę ulegać stopniowej i nawet szybkiej poprawie. Vysogota wiedział jednak, że nie było żadnych szans na to, by blizna znikła i przestała szpecić.
Ciri czuła się znacznie lepiej, ale ku zdziwieniu i zadowoleniu Vysogoty w ogóle nie mówiła o odjeździe. Wywiodła z obórki swą karą Kelpie — Vysogota wiedział, że na Północy nazwę «kelpie» nosił morszczyniec, groźny potwór morski, wedle przesądu mogący przybrać postać pięknego rumaka, delfina a nawet urodziwej kobiety, w rzeczywistości zaś zawsze wyglądający jak kupa zielska. Ciri osiodłała klacz i kilkakrotnie obkłusowała podwórko i chatę dookoła, po czym Kelpie wróciła do obórki, by dotrzymywać towarzystwa kozie, Ciri zaś do chaty, by dotrzymywać towarzystwa Vysogocie. Pomagała mu nawet — prawdopodobnie z nudów — w pracy przy skórach. Gdy on segregował nutrie według rozmiarów i odcieni, ona dzieliła piżmaki na grzbieciki i brzuszki, rozcinając skórki wzdłuż wprowadzanej do środka deszczułki. Palce miała nad wyraz zręczne.
Waśnie przy tym zajęciu doszło między nimi do dość dziwnej rozmowy.
— Nie wiesz, kim jestem. Nawet się nie domyślasz, kim jestem.
Kilkakrotnie powtórzyła to banalne stwierdzenie i rozdrażniła go tym lekko. Rzecz jasna, nie dał po sobie poznać rozdrażnienia — uwłaczało by mu, gdyby zdradził swe uczucia przed taką smarkulą. Nie, do tego dopuścić nie mógł, nie mógł też zdradzić ciekawości, która go drążyła.
Ciekawości w sumie bezzasadnej, bo przecież bez trudu mógł się domyślić, kim była. W czasach Vysogoty młodzieżowe bandy również nie były rzadkością. Lata, które minęły, nie mogły też wyeliminować magnetycznej siły, z jaką takie szajki przyciągały żądną przygód i silnych wrażeń szczeniaterię. Nader często na jej zgubę. Smarkacze wykręcający się blizną na twarzy mogli mówić o szczęściu — na tych mniej szczęśliwych czekały tortury, stryczek, hak lub pal.
Ha, od czasów Vysogoty tylko jedno uległo zmianie — postępująca emancypacja. Do band ciągnęły nie tylko wyrostki, ale i zwariowane podlotki, przedkładające konia, miecz i przygodę nad szydełko, kądziel i czekanie na swatów.
Vysogota nie powiedział jej tego wszystkiego wprost. Powiedział to ogródkami. Ale tak, by wiedziała, że on wie. By uświadomić jej, że jeśli ktoś tu jest zagadką, to z pewnością nie ona — cudem zbiegła z obławy małoletnia grasantka z bandy grasantów małolatów. Oszpecona smarkula próbująca otaczać się nimbem tajemniczości…
— Nie wiesz, kim jestem. Ale nie obawiaj się. Odjadę wkrótce. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo. Vysogota miał dość.
— Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo — powiedział sucho. - Bo i jakież? Nawet jeśli pościg tu się zjawi, w co wątpię, cóż złego może mnie spotkać? Udzielanie pomocy zbiegłym przestępcom jest karanie, ale nie w przypadku pustelnika, albowiem pustelnik jest rzeczy świeckich nieświadom. Moim przywilejem jest gościć każdego, kto trafia do mej pustelni. Dobrze rzekłaś: nie wiem, kim jesteś. Skąd ja, pustelnik, mogę wiedzieć, kim jesteś, co przeskrobałaś i za co ściga cię prawo? I jakie prawo? Przecież ja nawet nie wiem, czyje prawo w tych okolicach obowiązuje, jaka i czyja jurysdykcja. I nie obchodzi mnie to. Jestem pustelnikiem.
Trochę zbyt wiele razy mówił o pustelnictwie, czuł to. Ale nie rezygnował, jej wściekle zielone oczy kłuły go niczym ostrogi.
— Jestem ubogim eremitą. Umarłym dla świata i dla spraw jego. Jestem człekiem prostym i niewykształconym, rzeczy światowych nieświadomym…
Przesadził.
— Akurat! — wrzasnęła, ciskając skórkę i nóż na podłogę. - Za głupią mnie masz, czy jak? Ja głupia nie jestem, nie myśl sobie. Pustelniku, eremito ubogi! Gdy cię nie było, rozejrzałam się. Zajrzałam tam, o, do kąta, za tę niezbyt czystą kotarę. Skąd wzięły się tam na półkach uczone księgi, hę, człeku prosty i nieświadomy?
Vysogota odrzucił skórę nutrii na stertę.
— Mieszkał tu kiedyś poborca podatków — powiedział niefrasobliwie. - To są katastry i księgi buchalteryjne.
— Kłamiesz — Ciri skrzywiła twarz, pomasowała bliznę. - Kłamiesz w żywe oczy!
Nie odpowiedział, udając, że ocenia odcień kolejnej skóry.
— Myślisz może sobie — podjęła po chwili dziewczyna — że jeśli masz białą brodę, zmarszczki i sto lat na karku, to bez trudu oszukasz naiwną młódkę, hę? To ci powiem: pierwszą lepszą może i zwiódłbyś. Ale ja nie jestem pierwsza lepsza.
Uniósł wysoko brwi w niemym, lecz prowokacyjnym pytaniu. Nie kazała mu długo czekać.
— Ja, mój pustelniku, uczyłam się w miejscach, gdzie było sporo ksiąg, także i tych samych tytułów, co na twoich półkach. Sporo z tych tytułów znam.