Mierosz powiódł ich do niewielkiego rosarium, gdzie czekała uczta przygotowana dla poprzedniego dri deonema. Łucznicy skromnie przycupnęli w cieniu okalającego ogród muru. Twardokęsek zaś niepostrzeżenie dopadł baraniego udźca i wbił zęby w mięsiwo.
– Chciałbym zobaczyć waszą twarz – poprosił Mierosz. – I poznać imię, jeśli łaska.
– Po cóż wam moje imię?
– Bo zostaliście właśnie naznaczeni łaską bogini – oschle powiedział kapłan. – Przed zmierzchem pójdziecie się jej pokłonić.
W odpowiedzi barbarzyńca sięgnął po flaszkę wina. Kapłan posiniał na twarzy.
– Nie rozumiesz, prostaku?! – wrzasnął wysokim głosem trzebieńca. – To nie twój rodzinny chlew! To Traganka, siedziba Fei Flisyon! I albo do niej pójdziesz, albo zaraz każę cię naszpikować strzałami!
Prawdę na straganach gadali, pomyślał Twardokęsek, że kapłani pod świątynią niewolników trzymają, dobrze wyćwiczonych w rzeźnickim rzemiośle. I jak się który dri deoneme za bardzo rozbestwi, to mu cichaczem łeb ścinają. Nie, pójść to on do Zaraźnicy niechybnie pójdzie, nie dopuściliby kapłani, by jej podobną zniewagę uczynił. Inna rzecz, czy potem za ową hardość czegoś mu kapłani do jadła nie dosypią.
– Nie uraduje mój widok waszej pani – rzekł na koniec barbarzyńca i powoli odsunął zawój.
Mięsiwo ugrzęzło Twardokęskowi w gardle, gdyż oblicze, które się wyłoniło spod czarnej szmaty, niezawodnie należało do niewiasty. Jeden z łuczników poderwał się spod muru. Jak większość strażników świątynnych, był niemową. Przycięty język chrapliwie trzepotał się w jego gardle, lecz nie zdołał powiedzieć ani słowa. Twarze pozostałych były obojętne i nie wyrażały niczego.
Kobieta, która zabiła dri deonema, nie miała więcej niźli dwa tuziny lat. I z pewnością nie jest norhemnem, pomyślał Twardokęsek. Gdyby nie te ryże włosy, wyglądałaby jak niewiasta z północnych wysp.
Jednak prowadziła ze sobą błękitnego skrzydłonia, a jej strój uszyto w namiotach norhemnów, daleko od Wewnętrznego Morza.
– Szukam mężczyzny – wyjaśniła. – Niegdyś nosił imię Eweinren. Eweinren z Karuat i mam wiadomość niezawodną, że go spotkam na Tragance. Nie dalej jak rankiem przypłynęłam na wyspę i nie znam waszych zwyczajów. Ten człowiek – niedbale machnęła ku zbójcy – kazał mi spytać o dri deonema. Nie bez zamiaru zapewne, aby mnie na tym dziedzińcu usieczono. Ja do was urazy żywić nie będę, jednak nie mieszajcie mnie do tutejszych sporów. Trosk mam dość własnych.
Twarz kapłana z nagła przybrała przebiegły wyraz. Twardokęsek słyszał, że już wcześniej trafiali się ludzie małego serca, którzy, zamordowawszy dri deonema i zrabowawszy należycie pałac, nie mieli zamiaru położyć głowy w służbie bogini. Jednak za każdym razem Zaraźnica znalazła sposób, by ich zatrzymać. Należało tylko zagnać oporną dzikuskę przed oblicze bogini.
– Tak czy inaczej idźcie się naszej pani pokłonić – rzekł Mierosz. – Jeśli zdobędziecie jej przychylność, może wiele w poszukiwaniach pomóc, bo zna imię każdego człowieka na Tragance. A na razie i my musimy zwać was jakimś mianem.
Przez chwilę niemo mierzyli się wzrokiem.
Oczy niewiasty były zielone, wpadnięte i opuchłe ze znużenia, jak dziury wypalone w kocu. Złe oczy, myślał Twardokęsek, a od wściekłości aż się w nich skrzy. W drodze widać od dawna, przyodziewek na niej nędzny, nawet ta gunia, co nią skrzydłoniowi grzbiet zaściela, dziurawa i wyblakła na słońcu. Po tutejszemu gada, ale z południa idzie. O dri deonemach widno nie słyszała. I nie wieśniaczka to z byle przysiółka, tylko dziewka dufna a pyskata, miecze dwa nosi, a w tych jukach na skrzydłoniu też pewnikiem nie fasola.
Ani chybi, najemniczka, zdecydował, z owym Eweinrenem w Tragance zmówiona.
– Być może masz rację – przyznała wreszcie kobieta. – Być może pójdę do twojej bogini. Jeśli zaś idzie o imię, jak je nazywacie? – położyła na dłoni metalową gwiazdkę, którą zabiła tragańskiego pana.
– Szarka, szarotka – podsunął Twardokęsek. Nie wiedzieć czemu, wydało mu się, że przez jej twarz przesunął się cień.
– Więc nazywajcie mnie Szarka. A jego gdzie w ciemnicy dobrze zawrzyjcie – wskazała na Twardokęska. – Jeszcze z nim nie skończyłam.
Dwóch rzezańców bogini o gładko wygolonych czaszkach zaprowadziło Twardokęska do niewielkiej, ciemnej klitki. Poprzez okienko u powały zbójca widział schody, prowadzące do grot, gdzie Fea Flisyon oczekiwała nowego dri deonema. Jednak, choć z całych sił wytężał wzrok, nie zdołał dostrzec Szarki.
– Jakoż się to dziwnie po świecie plecie – zacmokał ze zdumieniem Mroczek. – Żebyś ty, Twardokęsek, słyszał ile deliberowano, jakim sposobem ta twoja dziewka doszła do obręczy dri deonema. Jak się spierano, po co ją sobie Fea Flisyon upatrzyła. Ot, knowania, ot, spiski tajemne! Cała tajemnica taka, że tyś ją za norhemne wziął i na rzeź posłał – pokręcił głową. – Zdałoby ci się raczej gdzie przytaić. Ziemi szmat kupić i kapustę sadzić, nie bogom przed oczy leźć. Ale polazłeś. Dziewce obręcz na łeb wepchnąłeś. Suty gościniec. Ażeśmy od tej twojej nagłej hojności mało nie sczeźli.
Zbójca nie odpowiedział. Popatrzył na rozciągniętą na szrobie wiedźmę. Głowa opadła jej na bok, ale oczy miała przytomne, połyskiwały spoza na wpół uchylonych powiek. Słuchała. Bo też nigdy jej nie rzekłem, pomyślał nagle Twardokęsek, jak to się wszystko zaczęło. Jakeśmy się z Szarką na wyspie Zaraźnicy spotkali.
– Radbym ninie posłuchać, jak ci się za ów gościniec dziewka wywdzięczyła – oznajmił drwiąco Mroczek. – Co było dalej, Twardokęsek?
– Poszła do Zaraźnicy – zbójca oblizał popękane wargi. – O czym po pieczarach ze sobą rozprawiały, nie opowiadała się przede mną, a ja pytać nie chciałem. Tyle że tamtej nocy musiała się widzieć z Koźlim Płaszczem, odstępcą przeklętym. I potem już o Eweinrenie więcej nie mówiono. Niby wesz psiej sierści, żalnickiego księcia się ninie czepiła. Tyle, że on z nią ani gadać chciał, ani ją rozpoznawał. Może jej do cna bogini we łbie zamieszała?
– A bo to bogini potrzebna? – zarechotał Mroczek. – Pomnisz, Twardokęsek, tę sołtysią córkę, coś do niej do sioła chadzał? Tę, co cię przydybała z Vii w stodole i cepem po grzbiecie otłukła? Urodziwa była, ale harda straszliwie, jak psa cię potem pędziła. A kiedy precz poszedłeś, wykładasz sobie, że w świat chciała za tobą leźć, szukać, ledwo jej to ojciec rzemieniem przez rzyć wytłukł? Tak to i jest. On chce, ona nie chce. Ona chce, to jemu już niesporo. Miłość tragiczna.
– Nie jesteś nim – powiedziała skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu, rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. – Znów nim nie jesteś.
Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała wzroku od migoczących na nabrzeżu światełek. Wąska twarz Zaraźnicy i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku ręki bogini wyrastało sześć palców.
Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.
– Olśniewające miasto, prawda? – spytała z drwiną Zaraźnica.
– Największe spośród tych, które widziałam – przytaknęła Szarka, lecz bogini już odwróciła się ku wejściu do jaskiń.
Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w ciemnych trzewiach góry. W dole miasto szumiało setką przyciszonych głosów, zaś kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz ciszej. Szarka jeszcze raz obejrzała się za siebie i ostrożnie weszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.
Wewnątrz góry panowała cisza, mącona jedynie monotonnym pluskiem kropel spadających w rumowisko skał i wielkich kryształowych obłamów.