Teraz byli już blisko; najwyżej trzy metry od niego. Słyszał wyraźnie chrzęst ich butów. Któryś z nich rzucił o pomost słoikiem czy butelką; rozprysła się w drobny mak, a Jay skulił się, gdy deszcz szklanych odłamków posypał mu się na głowę i ramiona. W tym momencie uznał, że chowanie się pod pomostem było najidiotyczniejszym z możliwych pomysłów; po prostu samobójczym. Wystarczyło, by któryś z nich spojrzał w dół, a już byłby skazany na ich łaskę i niełaskę. Czemu nie uciekał, wyrzucał sobie gorzko w duchu. Powinien był uciekać, gdy jeszcze miał ku temu okazję. Kroki się zbliżyły. Dwa i pół metra, dwa metry, półtora. Jay wcisnął policzek w oślizłą, wilgotną kamienną ścianę kanału – usiłował stopić się z tą ścianą w jedno. Amulet Joego był teraz mokry od potu. Półtora metra. Metr.
Głosy – Baczków i Samolotów – odezwały się przerażająco blisko.
– Nie myślisz, że wróci, eh?
– Jeźli tak, to już z niego pieruński zimny trup.
To ja, pomyślał Jay w oszołomieniu. Oni mówią o mnie. Metr. Pół metra. Głos Zetha, niemal obojętny w swojej chłodnej pogróżce, mówiący:
– Ja tam mogę czekać.
Pół metra, trzydzieści centymetrów. Na Jaya padł jakiś cień i chłopiec schylił się jeszcze bardziej. Przebiegały go ciarki. Oni patrzyli w dół, spoglądali na kanał, ale Jay nie miał odwagi podnieść głowy, by dokładnie zlustrować sytuację, chociaż tak bardzo go świerzbiło, aby zobaczyć, co się dzieje, jakby ktoś wysmagał mu mózg pokrzywami. Czuł ich oczy na swoim karku, słyszał oddech Zetha. Jeszcze chwila, a już tego nie zniesie. Będzie musiał podnieść głowę, będzie musiał na nich spojrzeć…
Do kałuży, zaledwie metr od Jaya z pluśnięciem wpadł kamień. Jay dojrzał go kątem oka. Po chwili wpadł jeszcze jeden. Plask!
Z desperacją pomyślał, że się tylko z nim drażnią. Bo przecież musieli go dostrzec i teraz jedynie przedłużali chwilę ataku, z trudem tłumili złośliwy rechot, cicho zbierali kamienie i inne pociski, by go nimi obrzucić. Być może nawet Zeth uniósł do oczu swoją wiatrówkę, i przyglądał mu się w nieruchomym zamyśleniu…
Jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Gdy Jay już, już zamierzał podnieść głowę, usłyszał ich oddalające się kroki. Jeszcze jeden kamień plusnął o błoto i odbił się w jego stronę, tak że Jay aż się skulił. A potem ich głosy zaczęły się oddalać leniwie w kierunku popieliska i mówić coś o szukaniu butelek na ćwiczebne cele.
Jay jednak wciąż czekał w swym ukryciu, czując jakąś dziwną niechęć, by się stamtąd ruszyć. To był z ich strony podstęp, wmawiał sobie, zwykły fortel, żeby wywabić go z kryjówki, bo przecież byli tak blisko, że musieli go zobaczyć. Jednak głosy wciąż się oddalały, stawały się coraz cichsze, gdy jego wrogowie szli zarośniętą ścieżką w kierunku popieliska. Po chwili dobiegł go daleki odgłos wystrzału wiatrówki i ledwo słyszalne śmiechy zza linii drzew. To było absolutnie nieprawdopodobne. Przecież musieli go dojrzeć. A tymczasem, jakimś cudem…
Ostrożnie wyciągnął ze skrytki puszkę ze skarbami. Amulet od Joego był ciemny od potu. Ale zadziałał, ze zdziwieniem stwierdził w duchu Jay. Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmiało, amulet zadziałał.
9
Londyn, marzec 1999
– Nawet najzimniejszą, najnudniejszą postać – tłumaczył swoim słuchaczom Jay – można uczłowieczyć, gdy każemy jej kogoś kochać: dziecko, mężczyznę czy kobietę, lub choćby – z braku laku – psa.
Chyba że zajmujesz się powieściami SF, pomyślał i uśmiechnął się szeroko, to wtedy wszystkich wyposażasz po prostu w żółte oczy.
Przysiadł na biurku, tuż obok podróżnej, brezentowej torby wypchanej do granic możliwości i cały czas z trudem się opanowywał, by jej nie dotykać, nie otwierać. Słuchacze kursu pisarskiego patrzyli na niego z trwożnym podziwem. Niektórzy nawet wszystko notowali, „…lub choćby… – z braku… laku… – psa” – skrobali pracowicie, starając się nie uronić ani jednego słowa.
Jay uczył ich za usilną namową Kerry, ale mgliście zżymał się na ich durne aspiracje, niewolnicze poddaństwo regułom. Było ich piętnaścioro, niemal bez wyjątku odzianych w czerń; młodych, nad wyraz poważnych mężczyzn i emocjonalnych kobiet, o krótko strzyżonych włosach, z kolczykami w brwiach, nosowo ucinających samogłoski w sposób typowy dla uczniów ekskluzywnych szkół. Właśnie jedna z kobiet – tak uderzająco podobna do Kerry sprzed pięciu lat, że bez trudu mogłaby uchodzić za jej siostrę – czytała na głos opowiadanie, które napisała w ramach ćwiczenia „charakterystyka postaci”. Była to opowieść o czarnoskórej kobiecie, samotnej matce żyjącej w komunalnym mieszkaniu w Sheffield. Jay dotykał broszury WOLNOŚĆ, którą trzymał w kieszeni, i jednocześnie usiłował się skupić na słuchaniu, ale głos dziewczyny był teraz dla niego jedynie monotonnym bełkotem, nieprzyjemnym niczym natrętne bzyczenie osy. Od czasu do czasu Jay kiwał głową, udając zainteresowanie. Wciąż czuł się jakby odrobinę pijany.
Od zeszłego wieczoru nabrał przekonania, że świat nieznacznie się przesunął, wszystkie kontury uległy wyostrzeniu. Że nagle coś, w co wpatrywał się od wielu lat, nie wiedząc dokładnie, na co patrzy, nabrało nowego, wyrazistego kształtu.
Głos dziewczyny dźwięczał jednostajnie. Czytała z nachmurzoną miną i kompulsywnie kopała nogę od stolika. Jay z trudem powstrzymywał ziewanie. Ta kobieta była nieznośnie spięta. Spięta i raczej odrażająca w tym zaabsorbowaniu samą sobą i własnym głosem – niczym nastolatka tropiąca i wyciskająca wągry. Niemal w każdym zdaniu używała słów „kurwa” i „pieprzyć”, prawdopodobnie, by nadać tekstowi pozory autentyczności. Jay miał się ochotę roześmiać: wymawiała te wyrazy „kwa” i „przyć”.
Dobrze wiedział, że wcale nie jest pijany. Opróżnił butelkę już wiele godzin temu – ale nawet zaraz po wypiciu tego wina nie czuł się wstawiony. Po całym dniu załatwiania formalności związanych z domem, postanowił opuścić dzisiejsze wieczorne zajęcia, jednak się tu zjawił, bo niespodziewanie poczuł straszną odrazę na myśl o powrocie do domu i konieczności stawienia czoła niemej niechęci przedmiotów należących do Kerry. Dla zabicia czasu, powiedział sobie w duchu. Dla zabicia czasu. Działanie wina już dawno musiało ustąpić, a tymczasem Jay wciąż czuł niewytłumaczalne, radosne podniecenie. Jak gdyby rutyna powszedniego dnia została zawieszona, oferując nieoczekiwane wakacje. Być może wynikało to ze zbyt długiego rozmyślania o Joem. Wspomnienia wracały do niego uporczywą falą – pojawiało się ich zbyt wiele, by je dokładnie zanalizować, jakby ta butelka od Joego nie zawierała wina, a zatrzymany czas – rozwijający się leniwie niczym smuga dymu, niczym potężny dżin wynurzający się powoli spośród kwaśnych mętów – czyniąc z niego innego człowieka, sprawiając, że… że co właściwie? Popadł w szaleństwo? Odzyskał niezwykłą jasność umysłu? W każdym razie nie mógł się skoncentrować. Muzyka ze stacji radiowej, nadającej przeboje dawno minionych letnich miesięcy, wciąż bezsensownie dźwięczała mu w uszach. Znów miał trzynaście lat i głowę nabitą cudownymi wizjami, fantastycznymi obrazami. Miał lat trzynaście, był w szkole, przez okna wdzierała się woń nadchodzącego lata, co oznaczało, że już za chwilę będzie się mógł zjawić na Pog Hill Lane, więc wsłuchiwał się niecierpliwie w ciężkie cykanie zegara, miarowo odmierzające czas do końca roku szkolnego.
Niespodziewanie zdał sobie jednak sprawę, że teraz sam był nauczycielem. Nauczycielem gorączkowo wyczekującym końca zajęć. Gdy tymczasem jego uczniowie desperacko pragnęli, by wciąż tkwił wśród nich, i do tego bezkrytycznie spijali z jego warg każde nic nieznaczące słowo. Ostatecznie był przecież Jayem Mackintoshem – facetem, który napisał „Wakacje z Ziemniaczanym Joe”. Pisarzem, który już nie tworzył. Nauczycielem, który nie miał im nic do przekazania.
Ta myśl sprawiła, że wybuchnął śmiechem.
Coś szczególnego musi wisieć w powietrzu, zdecydował. Smużka rozweselającego gazu, nieznaczny aromat szaleństwa. Monotonnie bełkocząca dziewczyna przerwała czytanie – a może je już zakończyła – i teraz wbijała w niego gniewny, pełen urażonej dumy wzrok. W tym momencie tak bardzo przypominała Kerry, że mimo woli znowu wybuchnął śmiechem.