– Bo z podziemi wiele świata nie uświadczysz, chłopcze, a ja zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda w innych stronach. A ty dużo podróżowałeś?

Jay powiedział mu, że na wakacjach był z rodzicami dwa razy na Florydzie, raz na południu Francji, na Teneryfie i na Algarve. Joe prychnął lekceważąco.

– Ja myślałem o prawdziwym podróżowaniu, chłopcze. Nie o tych bzdurach z turystycznych broszur. O Pont Neuf wczesnym rankiem, gdzie nie ma żywego ducha poza kloszardami wyłaniającymi się spod mostu czy z metra i skąd widać pierwsze promyki słońca padające na wodę. O Nowym Jorku – Central Parku wiosną. Rzymie. Wyspie Wniebowstąpienia. Przemierzaniu Alp na osiołku, i Himalajów piechotą. Warzywnym caique na Krecie. Ryżu podawanym na liściach w świątyni Ganeszy. Wpadnięciu w nawałnicę u wybrzeży Nowej Gwinei. O wiośnie w Moskwie, gdzie spod zimowego, topniejącego śniegu wyłania się mnóstwo psiego gówna. – Oczy Joego błyszczały niezwykłym blaskiem. – Ja to wszystko widziałem, chłopcze – rzucił miękkim głosem. – I wiele jeszcze innych dziwów. Onegdaj obiecałem sobie, że zobaczę wszystko, co tylko istnieje na tym świecie.

Jay mu wierzył. Joe miał na ścianach mapy, starannie poznaczone swym niewyraźnym pismem i kolorowymi pineskami w miejscach, które odwiedził. Opowiadał o burdelach w Tokio i świątyniach w Tajlandii, rajskich ptakach i indyjskich figowcach oraz wielkich, sterczących ku niebu głazach na krańcu świata. W wielkiej, specjalnie przerobionej szafce na przyprawy, stojącej tuż przy łóżku, trzymał miliony nasion, pracowicie owinięte w kawałeczki gazetowego papieru i opatrzone nazwami starannie wypisanymi maleńkimi literkami: tuberosa rubra maritima, tuberosa panax odarata, tysiące, tysiące ziemniaków w maleńkich przegródkach, a ponadto marchwie, dynie, pomidory, karczochy, pory – samej tylko cebuli ponad trzysta odmian – szałwie, tymianki, słodkie bergamoty, a także nadzwyczaj cenny zbiór nasion ziół leczniczych i przedziwnych warzyw, które zgromadził podczas swych niezliczonych podróży – wszystkie starannie popakowane, opisane i gotowe do wysiewu. Joe powiedział Jayowi, że część z tych roślin już wymarła w swoim naturalnym środowisku, a o ich właściwościach nikt już dziś nie pamięta poza garstką ekspertów. Z milionów gatunków niegdyś hodowanych warzyw i owoców, w powszechnej uprawie znajdowało się zaledwie kilka tuzinów.

– To przez te intensywne gospodarowanie – mawiał Joe, opierając się na łopacie, żeby pociągnąć potężny łyk herbaty z kubka. – Specjalizacja zabija różnorodność. Poza tym, ludzie wcale nie chcą różnorodności. Chcą, aby wszystko wyglądało jednako. Pomidory mają być okrągłe i czerwone, mimo że podługowate, żółte smakują daleko lepiej. Czerwone tylko lepiej wyglądają na półkach. – Machnął dłonią ponad działką, obejmując tym gestem równe, zadbane rzędy warzyw, pnące się w górę nasypu, oraz skonstruowane domowym przemysłem szklarnie w zrujnowanej budce dróżnika i drzewka owocowe z gałęziami starannie przymocowanymi do muru. – Tutaj rosną takie rośliny, których nie znajdziesz nigdzie indziej w całej Anglii – powiedział cichym głosem. – A w moim kredensie są takie nasiona, których już może nie ma w żadnym innym miejscu na świecie.

Jay słuchał jego słów w trwożnym podziwie. Nigdy wcześniej nie interesował się jakimikolwiek roślinami. Z ledwością odróżniał jabłko odmiany Granny Smith od odmiany Red Delicious. Oczywiście wiedział, co to są ziemniaki, ale o czymś takim jak „modre tubery” czy „świerkowe tubery” nie słyszał nigdy w życiu. Myśl, że ten nasyp kolejowy skrywa niezwykłe sekrety, że rosną na nim tajemnicze, dawno zapomniane rośliny, których jedynym strażnikiem jest samotny, stary człowiek – wzniecała w Jayu gorączkowy entuzjazm, jakiego wcześniej nie umiałby sobie nawet wyobrazić. W dużej mierze sprawiał to sam Joe: jego opowieści, wspomnienia, niezwykła, wewnętrzna energia. Jay zaczął dostrzegać u Joego coś, czego wcześniej nigdy nie dostrzegł u nikogo innego. Powołanie. Poczucie celu i sensu w życiu.

– Czemu właściwie wróciłeś, Joe? – zapytał pewnego razu. – Czemu po tych wszystkich podróżach zdecydowałeś się tu wrócić?

Joe rzucił mu szczególne spojrzenie spod daszka swojej górniczej czapki.

– To część mego planu, chłopcze – oznajmił. – Ale nie zamierzam zostać tu na zawsze. Pewnego dnia znowu wy jadę. Już całkiem niedługo.

– A dokąd?

– Pokażę ci.

Sięgnął do kieszeni flanelowej koszuli i wyciągnął zniszczony skórzany portfel. Z jego wnętrza wyjął i starannie rozpostarł zdjęcie wycięte z jakiegoś czasopisma, dbając o to, aby nie naderwać papieru w miejscu wytartych, białych zgięć. Na fotografii widniał dom.

– Co to takiego? – spytał Jay, patrząc spod oka na zdjęcie. Budynek wyglądał dość zwyczajnie – był to duży dom o ścianach z kamienia w kolorze wyblakłego różu, z długim pasem ziemi od frontu, obsadzonym zadbanymi rzędami rozmaitej roślinności. Joe ponownie wygładził papier.

– To moje chatto, chłopcze – odparł z dumą. – W Bordo, we Francji. Moje chatto z winnicą i stuletnim sadem, w którym rosną brzoskwinie i drzewka migdałowe, jabłonie i grusze. – Jego oczy znów rozbłysły niezwykłym światłem. – Gdy już uzbieram dostateczną ilość pieniądza, kupię go. Pięć tysiączków powinno wystarczyć. A wtedy będę robił najlepsze wino na całym południu. Chatto Cox, 1975. No, i jak ci się to widzi?

Jay przyglądał mu się z powątpiewaniem.

– W Bordo słońce świeci przez cały rok – ciągnął Joe radośnie. – Pomarańcze w styczniu. Brzoskwinie jak piłki krykietowe. Oliwki. Kiwi. Migdały. Melony. I do tego bezkresna przestrzeń. Przez wiele mil nic tylko ogrody i winnice, ziemia tania jak ugór. Gleba niczym tłusty, owocowy placek. Piękne dziewczyny ugniatające winogrona bosymi stopami. Raj. Najprawdziwszy raj.

– Pięć tysięcy funtów to kupa pieniędzy – zauważył Jay sceptycznie. Joe jednak tylko postukał koniuszkiem palca w nos.

– Dopnę swego – stwierdził tajemniczo. – Jeżeli czegoś bardzo pragniesz, w końcu zawsze to osiągniesz.

– Ale ty przecież nawet nie znasz francuskiego.

W odpowiedzi Joe wyrzucił z siebie nagły potok szybkich, niezrozumiałych dźwięków, nie mających nic wspólnego z jakimkolwiek językiem, który Jayowi zdarzyło się słyszeć do tej pory.

– Joe, ja się uczę francuskiego w szkole – poinformował Jay. – Francuski nie ma nic wspólnego…

Joe spojrzał na niego pełnym pobłażania wzrokiem.

– To dialekt, chłopcze – oznajmił. – Nauczyłem się go od Cyganów w Marsylii. Więc wierz mi, będę tam pasował jak mało kto.

Starannie złożył zdjęcie i schował do portfela. Jay wgapiał się w niego z podziwem, teraz już całkowicie przekonany o prawdziwości jego słów.

– Pewnego dnia obaczysz, co mam na myśli, chłopcze. Tylko poczekaj.

– A czy ja mógłbym pojechać tam z tobą? – spytał rozgorączkowany Jay. – Zabrałbyś mnie ze sobą?

Joe z poważną miną, z głową przechyloną na jedną stronę, zaczął się zastanawiać nad tym pytaniem.

– Mógłbym cię zabrać, chłopcze, jeślibyś chciał. Tak, mógłbym to zrobić.

– Obiecujesz?

– W porządku. – Joe uśmiechnął się szeroko. – Obiecuję. Cox i Mackintosh, najlepsi pioruńscy producenci wina w Bordo. Odpowiada ci?

Za spełnienie tych marzeń wychylili toast ciepłym winem z jeżyn, rocznik 1973.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: