Joe nigdy nie brał od nikogo pieniędzy. Niekiedy ludzie przynosili mu coś w podzięce: bochenek chleba, domowy placek z mięsem czy papierosy. Jay zastanawiał się, skąd Joe bierze pieniądze i jak zamierza uzbierać te 5000 funtów na swój wymarzony chateau. Ale kiedy wspominał o tym starszemu panu, ten tylko wybuchał śmiechem.

Gdy złowrogo zaczął się zbliżać wrzesień, każdy dzień nabierał specjalnego, głębokiego znaczenia, jakiejś mitycznej jakości. Jay wędrował brzegiem kanału w oparach nostalgii. Zapisywał w zeszycie to, czego dowiedział się od Joego w czasie ich długich rozmów ponad krzewami czarnej porzeczki, a potem odtwarzał w myślach swoje zapiski, gdy tylko kładł się do łóżka. Godzinami przemierzał na rowerze teraz już dobrze znane ścieżki i głęboko wdychał przepojone sadzą powietrze. Wspinał się na Upper Kirby Hill, wpatrywał się w fioletowoczarny obszar Gór Pennińskich i marzył, by mógł zostać tu już na zawsze.

Joe natomiast zdawał się niewzruszony. Niezmiennie zbierał owoce, układał je starannie w skrzynkach, przerabiał spady na dżem, wynajdywał dziko rosnące zioła, by je zrywać w czasie pełni. Na wrzosowiskach zbierał czarne jagody, a na nasypie kolejowym – jeżyny. Ze swoich pomidorów produkował chutney, z kalafiorów – pikantne pikle. Marynował też cebulę na zimę, zalewał olejem ostrą paprykę i rozmaryn, przygotowywał woreczki z lawendą na bezsenność oraz z biedrzeńcem na szybkie gojenie ran. Poza tym, oczywiście, produkował wino. Całe lato upłynęło Jayowi pod znakiem aromatu wina: fermentującego, nabierającego wieku i smaku. A było to wino najrozmaitszych rodzajów: z buraków, ze strąków groszku, z malin, z kwiatu czarnego bzu, z owoców róży, z „tuber”, ze śliwek, z pasternaku, z imbiru i z jeżyn. Cały dom przypominał jedną wielką destylarnię – rondle z owocami pyrkotały na piecu, gąsiory na podłodze czekały na przelanie płynu do butelek, muślinowe ścierki służące do przecierania owoców suszyły się na linkach, a w pobliżu, w schludnych rządkach, stały gotowe do użytku wiadra, butle i butelki, przetaki oraz lejki różnych rozmiarów.

Joe trzymał swój kocioł destylacyjny w piwnicy: wielki, miedziany, przypominający gigantyczny czajnik i choć zapewne stary – pieczołowicie wypolerowany. Joe używał go do produkcji własnego „spirytu” – surowego, przezroczystego alkoholu wyciskającego z oczu łzy – który wykorzystywał do przetwarzania letnich owoców ułożonych w błyszczących rzędach na półkach w piwnicy. Joe nazywał ten alkohol wódką z ziemniaków, kartoflanym sokiem. Mówił, że jest siedemdziesięcioprocentowy. Łączył go z równymi ilościami owoców i cukru, i w ten sposób wytwarzał swoje likiery. Z wiśni, ze śliwek, z czerwonych porzeczek i z jagód. Owoce barwiły likwor na fioletowo, czerwono i czarno – a przynajmniej tak się wydawało w mdłym świetle piwnicy. Każdy słoik, każda butelka były starannie opisane i opatrzone datą. Stało ich tam dużo więcej, niż kiedykolwiek mógłby zjeść czy wypić jeden człowiek. Ale Joe się tym nie przejmował; tak czy owak rozdawał większość butelek i słoików. Poza winem i odrobiną dżemu truskawkowego do porannej grzanki, Joe nie tykał żadnych swoich wymyślnych przetworów czy alkoholi. A przynajmniej Jay nigdy nie widział, by to robił. Podejrzewał, że starszy pan sprzedaje te zaprawy w zimie, chociaż do tej pory nie zauważył, by Joe kiedykolwiek wziął od kogoś pieniądze. Po prostu wszystko rozdawał.

We wrześniu Jay wrócił do szkoły. Moorlands pozostało takie samo, jakim je pamiętał: dominował tam zapach kurzu, płynu dezynfekcyjnego, pasty do podłóg i starej frytury. Rozwód rodziców przebiegł w miarę gładko – poprzedzony wieloma płaczliwymi telefonami od matki i przekazami pieniężnymi od Chlebowego Barona. O dziwo, Jay pozostał zupełnie niewzruszony tym faktem. W czasie lata jego wściekłość wygasła i przekształciła się w chłodną obojętność. Teraz z jakiegoś bliżej niesprecyzowanego powodu gniew wydawał mu się czymś dziecinnym. Co miesiąc pisywał do Joego, mimo że starszy pan nie odpowiadał regularnie na jego listy. Poinformował, że z pisaniem u niego krucho, i ograniczył się do kartki na Boże Narodzenie oraz kilku linijek pod koniec każdego semestru. Jednak jego milczenie nie niepokoiło Jaya. Wystarczyła mu świadomość, że Joe był tam, gdzie być powinien.

W lecie Jay znowu pojechał do Kirby Monckton. Częściowo dlatego, że o to nalegał, jednak nie umknęło jego uwagi, że ta decyzja w skrytości ducha ucieszyła także rodziców. Matka właśnie rozpoczynała w Irlandii zdjęcia do filmu, natomiast Chlebowy Baron zamierzał spędzić wakacje na swoim jachcie w towarzystwie – jak wieść niosła – młodej modelki o imieniu Candide.

Jay umknął więc do Kirby Monckton z uczuciem wielkiej ulgi.

13

Paryż, marzec 1999

Spędził noc w poczekalni. Nawet przespał się przez chwilę w jednym z plastikowych, ergonomicznie ukształtowanych, pomarańczowych foteli na lotnisku Charles’a de Gaulle’a – chociaż był zbyt podniecony, by się należycie zrelaksować. Wydawało mu się, że drzemie w nim niewyczerpane źródło energii, dynamo umiejscowione gdzieś w okolicach żeber. Zmysły miał nadnaturalnie wyczulone. Wszelkie zapachy – płynu do mycia podłóg, potu, dymu papierosowego, perfum, porannej kawy – uderzały w niego potężnymi falami. O piątej rano porzucił wszelkie pretensje do snu i poczłapał do kafeterii na rogaliki i filiżankę przesłodzonej czekolady. Pierwszy ekspres do Marsylii odchodził o szóstej dziesięć. Następnie pociąg osobowy miał go zabrać do Agen, skąd już taksówką mógł dojechać do… no właśnie, jak to się nazywało? Mapa dołączona do broszury była zaledwie ogólnym szkicem, Jay miał jednak nadzieję, że gdy dotrze do Agen zdoła uzyskać dokładniejsze wskazówki. Poza tym sama podróż sprawiała mu przyjemność, owo pędzenie do miejsca, które na razie było jedynie mglistym krzyżykiem na mapie. Miał wrażenie, że pijąc wino Joego, niespodziewanie staje się samym Joem, znaczącym przebyty dystans na mapie, zmieniającym tożsamość w zależności od własnych upodobań i kaprysów. Jednocześnie czuł się lżejszy, wyzwolony od gniewu i poczucia krzywdy, które towarzyszyły mu od długiego czasu, stanowiły bezsensowny balast przez tak wiele lat.

„Jeżeli zawędrujesz dość daleko – mawiał Joe – wszelkie reguły ulegną zawieszeniu”.

Teraz wreszcie Jay zaczynał rozumieć jego słowa. Prawda, lojalność, tożsamość. Owe pojęcia wiążą nas z miejscami i obrazami, które po pewnym czasie mogą już zupełnie nie przystawać do naszego życia. Można zostać, kim się tylko chce. Jechać choćby na kraniec świata. Na lotniskach, dworcach autobusowych i stacjach kolejowych wszystko może się wydarzyć. Tam nikt nie zadaje żadnych pytań. Ludzie osiągają stan bliski niewidzialności. W takich miejscach każdy jest jedynie jednym spośród tysięcy pasażerów. Nikt nikogo nie rozpoznaje. Nikt o nikim wcześniej nie słyszał.

Jay zdołał przespać parę godzin w pociągu. We śnie – nad wyraz realistycznym – ujrzał samego siebie biegnącego wzdłuż kanału w Nether Edge, na próżno usiłującego dogonić oddalający się pociąg z węglem. Z niezwykłą wyrazistością widział przestarzałą, metalową konstrukcję wagonów. Czuł zapach pyłu węglowego i zjełczałego smaru do wagonowych osi. W ostatnim wagonie ujrzał Joego, który siedział w swoim pomarańczowym kombinezonie górniczym i kolejarskiej czapce na stercie węgla, machającego mu na do widzenia butelką domowego wina w jednej i mapą świata w drugiej dłoni, wołającego coś metalicznym głosem, dobiegającym jednak ze zbyt wielkiej oddali, aby dosłyszeć słowa.

Obudził się trzydzieści parę kilometrów przed Marsylią z nieprzepartym pragnieniem wychylenia czegoś mocniejszego. Za oknami jasnym, przymglonym pasem ciągnął się wiejski krajobraz. Jay poszedł do baru, zamówił wódkę z tonikiem, wysączył drinka powoli, po czym zapalił papierosa. Wciąż miał wrażenie, że paląc, oddaje się zakazanej rozkoszy – zagrało w nim poczucie winy zabarwione radosnym uniesieniem, jak wtedy, gdy zamiast do szkoły biegł na wagary.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: