5

Londyn, wiosna 1999

Następnego dnia obudził się późno. Kerry już nie było, ale zostawiła notatkę, z której dezaprobata wyzierała równie wyraźnie, jak gdyby była oryginalnym znakiem wodnym. Przeczytał ją bezmyślnie, nie wykazując większego zainteresowania, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru.

– Nie zapomnij o dzisiejszym przyjęciu w „Spy’s” – to ważne, żebyś się zjawił! Włóż garnitur od Armaniego - K.

Głowa pękała mu z bólu. Zaparzył sobie mocnej kawy i popijając gorący napój, słuchał radia. Nie pamiętał zbyt wiele; większość jego życia zdawała się teraz właśnie taka: zamazane dni, bez żadnego definiującego je wyróżnika, niczym odcinki telenoweli, którą oglądał z przyzwyczajenia, mimo że nie interesowała go żadna z przedstawionych tam postaci. Każdy dzień rozciągał się przed nim równie nieskończenie, jak wyludniona autostrada biegnąca przez pustynię. Tego popołudnia miał wykład dla wieczorowej grupy amatorów pisarstwa i już zastanawiał się, czy przypadkiem nie odpuścić sobie tych zajęć. Nie przejmował się nimi zbytnio – opuszczał je już wcześniej. Teraz niemalże tego się po nim spodziewano. Artystyczny temperament. Uśmiechnął się przelotnie na myśl o podobnej ironii losu.

Butelka wina wyprodukowanego przez Joego stała tam, gdzie ją zostawił poprzedniego wieczoru – na środku stołu. Zdziwił się, gdy spostrzegł, że jest zaledwie w połowie opróżniona. Tak niewielka wypita ilość wydawała się zupełnie nieadekwatna do straszliwego kaca, który nękał go tego ranka oraz do natłoku kłębiących się myśli, które pozwoliły mu zasnąć dopiero, gdy świt rozlał się po niebie różową poświatą. Zapach dobiegający z opróżnionego kieliszka był słaby, lecz wciąż wyczuwalny – słodkawy opar przywodzący na myśl jakiś medykament. Kojąca woń. Jay ponownie napełnił kieliszek.

– Na pohybel – wymamrotał pod nosem.

Teraz napój był już tylko trochę nieprzyjemny; niemal całkowicie pozbawiony smaku. Jakieś wspomnienia zamajaczyły mu w głowie, były jednak zbyt zamglone, by zdołał je ująć w określone kształty.

Nagle i niespodziewanie coś zachrzęściło u drzwi, odwrócił się więc gwałtownie, z niejasnym poczuciem winy, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku. Okazało się jednak, że to tylko poczta, wepchnięta przez skrzynkę na listy, leniwie rozsypująca się już po wycieraczce. Promień słońca wpadający przez szybę wejściowych drzwi oświetlił niespodziewanie kopertę leżącą na wierzchu, jakby to jej właśnie należała się specjalna uwaga. Najprawdopodobniej tylko makulatura, pomyślał. Obecnie rzadko otrzymywał coś ponad bezwartościowe reklamy. A jednak, za sprawą gry światła, koperta na górze sterty zdawała się błyszczeć, nadając nowego, szczególnego znaczenia wybitemu w jej poprzek słowu: WOLNOŚĆ. Jakby nagle londyński poranek uchylił przed nim drzwi prowadzące do całkiem innego świata, pełnego wspaniałych możliwości. Pochylił się, by podnieść połyskliwy prostokąt.

W pierwszej chwili pomyślał, że to jednak rzeczywiście komercyjne śmieci. Broszura wyprodukowana tanim sumptem, zatytułowana WAKACJE Z DALA OD ZGIEŁKU. ZAKOSZTUJ WOLNOŚCI, pełna nieostrych fotografii wiejskich domów i gites, pomiędzy które upchnięto krótkie, zwięzłe teksty. „Urocza chata jedynie pięć mil od Avignonu… Duża zagroda, kompletnie przebudowana, otoczona przynależnymi do niej gruntami… Szesnastowieczna stodoła, przerobiona na dom mieszkalny, w samym sercu Dordogne…”. Wszystkie zdjęcia wyglądały tak samo: wiejskie domy pod niebem błękitnym jak z kreskówek Disneya, kobiety w chustkach i białych czepkach na głowach oraz mężczyźni w beretach, przeganiający stada kóz w stronę nienaturalnie zielonych wzgórz. Jay rzucił broszurę na stół z dziwnym ukłuciem zawodu, poczuciem, że został oszukany przez los, że coś nieznanego, acz nadzwyczaj istotnego ominęło go w życiu. I właśnie wtedy jego wzrok padł na tę fotografię. Broszura upadła w taki sposób, że otwarła się na samym środku, ukazując zdjęcie domu, umieszczone na obu centralnych stronach, niczym rozkładówka. Ten widok zdał się Jayowi dziwnie znajomy. Wielki, solidny dom, z różowawymi, wyblakłymi ścianami, pokryty czerwoną dachówką. Napis pod fotografią głosił: „Chateau Foudouin, LotetGaronne”. Powyżej zaś, czerwonymi neonowymi literami wybito: NA SPRZEDAŻ.

Ujrzenie podobnego domu w tej broszurze było tak niespodziewanym doznaniem, że aż zadrżało mu serce. To znak, przyznał w duchu. Jeżeli zobaczył taki dom właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, nie mogło to być absolutnie nic innego. Nic innego, jak szczególny znak.

Przez długi czas wpatrywał się w zdjęcie. Po uważnym przestudiowaniu szczegółów stwierdził, że ten dom nie wygląda identycznie jak chateau Joego. Kontury budynku były nieco inne, dach bardziej spadzisty, a okna węższe i głębiej osadzone w kamieniu. Poza tym ów dom nie znajdował się w Bordeaux, ale w sąsiednim departamencie, kilka mil od Agen, nad niewielkim dopływem Garonny – Tannes. Jednak dostatecznie blisko wymarzonego miejsca Joego. W zasadzie bardzo blisko. Nie mógł więc być to tylko czysty przypadek.

W mroku piwnicy „Specjały” popadły w tajemnicze, pulsujące wyczekiwaniem milczenie. Nie wydawały z siebie żadnego szeptu, najlżejszego brzęku czy syku.

Jay z napięciem wpatrywał się w fotografię. Tuż nad nią neonowy znak świecił nieustępliwie, nęcąco.

NA SPRZEDAŻ.

Jay sięgnął po butelkę i ponownie napełnił kieliszek.

6

Pog Hill, lipiec 1975

Tego lata większość życia Jaya toczyła się w ukryciu, jakby prowadził podjazdową wojnę. W deszczowe dni siadał w swoim pokoju i czytywał pisma w rodzaju „Dandy” czy „Eagle” oraz słuchał radia, które mocno ściszał, udając że się uczy. Pisywał także trzymające w niezwykłym napięciu opowiadania o tak pasjonujących tytułach jak: „Kanibalistyczni wojownicy z Zakazanego Miasta” czy „Człowiek, który ścigał błyskawicę”.

W owym czasie nigdy nie brakowało mu pieniędzy. Co niedzielę dostawał dwadzieścia pensów za mycie zielonego austina należącego do dziadka i tyle samo za skoszenie trawnika. Krótkim, nieregularnym listom od rodziców zawsze towarzyszyły przekazy pocztowe i Jay wydawał tę nieoczekiwaną fortunę w radosnym, uskrzydlającym poczuciu buntu przeciwko dorosłym. Kupował komiksy, balonową gumę do żucia i – gdy tylko mógł – papierosy; pociągało go wszystko, co mogłoby wzbudzić potępienie rodziców. Trzymał swoje skarby nad kanałem, w puszce po herbatnikach, przed dziadkami zaś utrzymywał, że składa pieniądze w banku. W zasadzie to nawet nie było kłamstwo. Obluzowany, sporych rozmiarów kamień przy ruinach starej śluzy, delikatnie wyciągany, ujawniał powierzchnię może piętnastu cali kwadratowych, na której idealnie mieściła się jego puszka. Kawałek torfu, wycięty nożem z nabrzeża kanału, doskonale ukrywał wejście do skrytki. Przez pierwsze dwa tygodnie wakacji Jay zjawiał się tu niemal co dzień, rozkładał w niedbałej pozie na płaskich kamieniach zrujnowanego pomostu, palił papierosy, czytał, pisał swoje opowiadania lub rozkręcał na cały regulator radio, tak że głośne dźwięki rozpierały jasne, pełne sadzy powietrze. Gdy teraz wspominał owo lato, zawsze w głowie dźwięczały mu rozmaite piosenki: „Eighteen with a Bullet” Pete’a Wingfielda czy „D.I.V.O.R.C.E” Tammy Winette. Często wtórował utworom płynącym z odbiornika bądź grał na niewidzialnej gitarze, strojąc wymyślne miny do wyimaginowanej publiczności. Dopiero dużo później zdał sobie sprawę, jak bardzo był wówczas nieostrożny. Znajdował się tak blisko kanału, że Zeth i jego banda mogli z łatwością go usłyszeć i napaść niespodziewanie w czasie tych pierwszych dwóch tygodni. Mogli go znaleźć drzemiącego na brzegu czy osaczyć w popielisku – co gorsza, mogli go nakryć nad otwartym pudełkiem ze skarbami. Jay nigdy wcześniej nie myślał, że na jego terytorium mogą się pojawić jacyś inni chłopcy. Ba, nawet nie przyszło mu do głowy, że to może już być terytorium kogoś zupełnie innego – silniejszego i brutalniejszego, starszego i obeznanego w twardych regułach gry. Jay do tej pory nigdy nie uczestniczył w żadnej bójce. W szkole Moorlands nie pochwalano podobnych gminnych obyczajów. Jego kilkoro londyńskich znajomych zachowywało się zawsze dystyngowanie i z rezerwą – dziewczynki spinały włosy w końskie ogony i uczęszczały na lekcje baletu, natomiast chłopcy o idealnym uzębieniu nosili mundurki kadetów. Jay zawsze czuł, że jakoś nie przystaje do tego towarzystwa. Jego matka była aktorką, której kariera utknęła w martwym punkcie po tym, jak zaczęła występować w sitcomie zatytułowanym „Ach! Mamuśka!”, opowiadającym o wdowcu wychowującym trójkę nastoletnich dzieci. Matka Jaya grała rolę wściubiającej we wszystko nos właścicielki domu, niejakiej pani Dykes. Większość nastoletniego życia Jaya zohydzili mu obcy ludzie zatrzymujący ich z matką na ulicy i wykrzykujący jej sztandarową kwestię: „Ach, mam nadzieję, że nie przeszkadzam?”.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: