Betty!… Betty!… już niedaleko!

Jakiś wpółwlany aparat, stojący na werandzie, popukał się w czoło, jak zobaczył te moje zmagania z przyprawiającą mnie o szaleństwo i sraczkę myśli naturą. Rzuciłem parę mięsistych przekleństw w jego stronę, których on jednak nie mógł usłyszeć. Szkoda.

Woda wdzierała się już do szoferki. Moje buty zaczęły piszczeć. Nie polubiły wilgoci. Ale ja jechałem ciągle dalej. Jeszcze tylko trzy przecznice!

Motor nagle umilkł.

O kurwa! Twoja niewdzięczna mać! Motor nie chciał zaskoczyć.

Błagania nic nie pomogły. Łzy też nie. Trochę chamstwa tym bardziej nie. Zamilkł zupełnie.

Siedziałem i patrzyłem przed siebie. Woda. Woda. Woda. Co najmniej sześćdziesiąt centymetrów.

I co teraz zrobić? – pomyślałem. Czekać aż przyślą łódź ratunkową. A co na to paragrafy regulaminu pracy pocztowca w terenie? Czy jest w ogóle jakiś paragraf regulujący tego typu sytuację?

Ja nie wiedziałem. Nikt w pobliżu też nie wiedział. Bo nie było nikogo. A ty kurwa twoja mściwa mać!

Zamknąłem drzwi. Kluczyki do kieszeni i marsz w wodę. Sięgała mi już do bioder. Lało na okrągło.

Nagle poziom wody obniżył się. Wlazłem chyba na jakiś trawnik. Biegiem? Nie! Chyba szybciej byłoby kraulem. Pomyślałem jednak, że wyglądałbym zbyt śmiesznie. Nawet sam wobec siebie.

Dotarłem wreszcie do pocztowych garaży, skierowałem się do biura. Szef patrzył na mnie w milczeniu, a ja czułem się jak nasycona brudną wodą gąbka. Rzuciłem mu kluczyki na biurko. Na skrawku papieru napisałem tylko: Mount – view Place 3435.

– To jest ulica, przy której, jeżeli nie odpłynął, stoi samochód. Możecie go sobie sprowadzić.

– Czy chce pan powiedzieć, że opuścił pan samochód?

– Chce tylko to powiedzieć, że to on mnie puścił kantem!

Podstemplowałem wszystko, co należało podstemplować, rozebrałem się do gaci i wcisnąłem się w kaloryfer. Moje ubranie starannie na nim ułożyłem. Popatrzyłem na prawo. Niedaleko ode mnie, też wciśnięty w kaloryfer grzał się Tom Moto. Też tylko w gaciach.

Zaczęliśmy rechotać ze śmiechu.

– Po byku nas urządziło, co? – stwierdził. – Nie do wiary!

– To wszystko robota Stone'a, nie?

– Bez wątpienia. Ten buc się już o to postarał. Wymodlił ten deszcz! Ugrzązłeś?

– No jasne – odpowiedział.

– Ja też.

– Słuchaj – powiedziałem – mój samochód ma już ze dwanaście lat, a twój o te kilkanaście mniej. Mógłbyś mnie trochę popchnąć? Bo inaczej ten gruchot nie zaskoczy.

– Okay!

Ubraliśmy się i opuściliśmy te gościnne pokoje.

Moto kupił przed trzema tygodniami nowiuteńki samochód. Ale i on się zborsuczył. Nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Ach, ty wszechpotężny Boże – pomyślałem tylko.

Woda zalała nowiuteńkie dywaniki w nowiuteńkim samochodzie Mota.

– Zabity – stwierdził świeży właściciel.

Bez żadnych nadziei przekręciłem kluczyk w stacyjce w moim starym zardzewiałym trupie.

Akumulator wydał z siebie jakby jęk, ale iskra była za słaba. Parę razy wcisnąłem pedał gazu. Zaskoczyło! Chcąc go rozgrzać, dałem jeszcze do dechy. Zawył. I ja też. Podgrzałem jeszcze trochę i pchnąłem milczące cacuszko Toma. Mijały metry, a ten nawet nie pierdnął. Dopchałem go więc do stacji benzynowej i zostawiłem Toma w jego cudzie techniki, a sam ruszyłem do domu. Przyrzekłem to przecież Betty i jej wdziękom!

12

Ulubionym listonoszem Stone'a był Mathew Bettles.

Jego koszule były zawsze świeże i wyprasowane. Prawie wszystko co miał na sobie zawsze wyglądało jak nowe, dopiero kupione. Buty. Koszula. Spodnie. Czapka. Buty były zawrze wypolerowane na najwyższy błysk i połysk… Chyba niczego nie prał dwa razy. Najmniejsza plamka na koszuli czy spodniach musiała powodować grymas jego niesmaku…! wdzięczny wyrzut którejś z kończyn górnych w stronę kubła z „aż tak zapaskudzoną” częścią garderoby.

Kiedykolwiek pojawiał się Mathew na horyzoncie, bądź przechodził w dali, Stone szeptał:

– Przypatrujcie się mu, to prawdziwy listonosz.

Mówił to zawsze niezwykle dramatycznie, a na pewno serio. Oczy zachodziły mu prawie łzami z tej miłości do tak wzorowego urzędnika amerykańskiej poczty.

A Mathew stał przed tym swoim pulpitem rozdzielczym, dniami, a często i nocami, wyprostowany i czysty, w uroczyście i odświętnie lśniących butach, pełen animuszu i niepojętej radości wpychał amerykańskie przesyłki w odpowiednie przegródki.

– Pan jest przykładem dla wszystkich listonoszy, Mathew!

– Dziękuję, dziękuję bardzo, Mr. Jonstone.

Pewnego ranka, o wpół do piątej rano, pojawiłem się jak zwykle w biurze Jonstone'a. Siedział przy biurku, w tej swojej ciemnoczerwonej koszuli, złamany w pół, z wbitym w blat stołu czołem. Moto podszedł do mnie i wyszeptał:

– Mathew został wczoraj aresztowany!

– Aresztowany?

– No, wybierał pieniądze. Otwierał listy kierowane do świątyni Nekalayla i wyciągał gotówkę. I to przez piętnaście lat.

– Jak go przyskrzynili? Kto na to wpadł?

– Te stare ciotki. Te szajbuski wysyłały banknoty w listach i nigdy nie otrzymywały słów podzięki ani żadnej informacji zwrotnej o nadejściu datku.

– Nekalayla zameldowała o tym policji, a policja zaczęła obserwować Mathew. Złapali go w końcu, jak otwierał listy i kasował szmalec.

– I ja mam w to uwierzyć?

– No. Złapali go wczoraj, w samo południe.

Musiałem oprzeć się o ścianę.

Nekalayla zbudował tę olbrzymią świątynię i kazał pomalować ją na ohydny zielonkawy kolor, myśląc chyba przy tym o kolorze amerykańskich nominałów. Trzydziesto – czy nawet czterdziestoosobowy team nie zajmował się niczym innym jak otwieraniem kopert, wyciąganiem z nich banknotów i czeków, wpisywaniem w księgi datków sum jakie wpłynęły, dat ich nadejścia oraz nadawców z adresami. Inna grupa, tej samej chyba wielkości, zajmowała się tylko wysyłaniem broszur i informacji o Nekalayli, i ciężko harując pod olbrzymim portretem mistrza, powiększonym do niebotycznych rozmiarów, na którym on, otulony kapłańskimi szatami i ozdobiony brodą, spoglądał w dół, kontrolując pracę swoich wyznawców.

Nekalayla rozprzestrzeniał naukę, w myśl której, chodząc po pustyni miał jakoby spotkać Jezusa Chrystusa, z którym uciął sobie wyczerpująca pogawędkę. Mieli zasiąść na skale, a Jezus Chrystus jakoby miał wypaplać mu wszystko z najdrobniejszymi detalami. Te tak zwane tajemnice mistrz Nekalayla puszczał teraz w obieg, z jednym tylko zastrzeżeniem, że mogły one docierać tylko do tych, którzy mogli sobie na to pozwolić. W każdą sobotę odprawiał mszę świętą, w trakcie której jego pomocnicy, będąc także jego zwolennikami, uruchamiali przy każdym wejściu oraz każdym wyjściu każdego uczestnika mszy zegar kontrolny, wychodząc ze słusznego założenia, że czas to pieniądz.

I czy wobec takich faktów możliwa byłaby jakakolwiek próba przechytrzenia takiego Nekalayli, mądrzejszego o tajemnice Jezusa Chrystusa wypowiedziane na pustyni, przez niejakiego Mathew Bettlesa, nawet jeśli ten ostatni wyczyści sobie buty na superglanc?

– Czyktoś już ze Stone'em o tym rozmawiał? spytałem cicho.

Urwałeś się czy jak?

Więc siedzieliśmy tak razem. Godzinę chyba. W zupełnym milczeniu. Ja i Stone.

Ktoś zajął miejsce Mathew przy stole rozdzielczym, ktoś inny dostał już też robotę. Tylko ja nic. Więc po godzinie tego cholernego milczenia, wstałem i podszedłem do biurka Jonstone'a.

– Mr. Jonstone?

– Tak, Chinaski.

– Gdzie jest Mathew? Czy on jest dzisiaj chory?

Stone spuścił głowę. Popatrzył na jakiś papier leżący przed nim, a potem podał mi go. Przeczytałem i wróciłem na moje stare miejsce. Usiadłem. Godzinę później Jonstone odwrócił się do mnie.

– Nic nie mam dziś dla pana, Chinaski.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: