Na pasie pojawił się kolejny lotnik. Znów to samo.

Jeszcze jeden.

I jeden.

Było ich z 14 czy 15. Podskakiwali z krótkim okrzykiem, a na ich twarzach malowała się ekstaza i kpina. Jak się bliżej przyjrzeć, było w tym coś niesamowitego: każdy z nich wyśmiewał się z całego przedstawienia, a jednocześnie każdy z nich głęboko wierzył.

Kiedy ostatni lotnik wylądował, Mamin zwrócił się do kamery:

– Choć pokaz mógł się państwu wydać komiczny, posiada głębsze znaczenie. Na to, czego jeszcze nie mamy w rzeczywistości, jesteśmy już duchowo przygotowani. Nadejdzie dzień, kiedy doczekamy własnych Wojsk Lotniczych. Do tego czasu nie zamierzamy bezczynnie tkwić w mrokach zwątpienia. Dziękuję państwu.

Potem następowało kilka, przebitek na cele tortur. Żadnych ludzi. 'Tylko nieczystości. Łańcuchy. Krew na ścianach.

– Tutaj – oznajmił Mamin – zdrajcy i oszuści przyznają się do winy.

W końcowej scenie Mamin ze świtą goryli, z wszystkimi żonami i wszystkimi dziećmi, stoi w wielkim ogrodzie. Dzieci nie uśmiechają się ani nie dokazują. Podobnie jak ochroniarze w milczeniu patrzą w obiektyw. Wszystkie żony uśmiechają się, niektóre trzymają na rękach niemowlęta. Lido Mamin uśmiecha się, szczerząc wielkie żółte zęby. Wzbudza sympatię, może wręcz miłość.

Ostatnie ujęcie przedstawiało rzekę, w której roi się od tłustych krokodyli. Krokodyle unoszą się na wodzie, opasłe i apatyczne, leniwie odprowadzając wzrokiem przepływające ciała. Koniec.

Z całą przyjemnością mogłem powiedzieć Pinchotowi, że uważam dokument za fascynujący.

– Zgadza się – odparł. – Lubię dziwnych ludzi. Dlatego właśnie zgłosiłem się do ciebie.

– Być stawianym na równi z Lido Maminem to dla mnie prawdziwy zaszczyt – powiedziałem.

– To prawda – zgodził się i z powrotem zawiózł nas do siebie.

4

Po powrocie zastaliśmy François Racine'a pochylonego nad miniaturową ruletką. Widać było, że wypił sporo wina. Twarz miał zaczerwienioną, piętrzył się przed nim pokaźny stos żetonów, Z cygara François zwisał wielki kawał popiołu, który w końcu ukruszył się na stół.

– Wygrałem milion czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów… Kuleczka zatrzymała się na numerze. François zgarnął żetony.

– Dosyć… Nie powinienem być taki zachłanny.

Weszliśmy do frontowego pokoju. Usiedliśmy. Jon poszedł po wino i kieliszki.

– Co zrobisz z wygraną? – spytała Sara.

– Rozdam. Nie potrzebuję forsy. Życie nie ma wartości. Pieniądz nie ma wartości.

– Pieniądze są jak seks – powiedziałem. – Kiedy ich w ogóle nic masz, wydają się szalenie ważne…

– Mówisz jak pisarz – stwierdził François.

Wrócił Jon. Otworzył pierwszą butelkę. Nalał wszystkim po kieliszku.

– Przyjedź koniecznie do Paryża – powiedział. – Bardzo cię tam cenią. Tymczasem we własnym kraju uchodzisz za wyrzutka.

– Czy mają tam tor wyścigowy?

– Jak najbardziej! – potwierdził François.

– Nie cierpi podróżować – ostrzegła Sara. – Tutaj też są tory wyścigowe.

– Nie ma to jak Paryż – wychwalał François. – Przyjedź do Paryża. Razem wybierzemy się na wyścigi.

– Muszę napisać ten cholerny scenariusz.

– Pogramy na wyścigach, potem napiszemy scenariusz.

– Muszę to przemyśleć.

Jon zapalił cygaro. François też wyciągnął kolejne cygaro. Cygara były długie i pękate, skwierczały rozżarzonymi końcami.

– Boże, zmiłuj się nade mną – westchnęła Sara.

– Którejś nocy wyskoczyliśmy z François do Vegas.

– Jak wam poszło? – spytała Sara.

François upił haust wina, zaciągnął się cygarem i wypuścił z płuc ogromny, bajkowy pióropusz dymu.

– No więc uważajcie, uważajcie tylko. Mam pięć tysięcy dolarów do przodu, jestem panem całego świata, trzymam Przeznaczenie jak zapalniczkę w dłoni. Wiem Wszystko. Jestem Wszystkim. Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Kontynenty drżą w posadach. Nagle Jon klepie mnie po ramieniu. „Chodźmy zobaczyć Taba Jonesa”. „Co to za jeden?” – pytam. „Nieważne – mówi. – Chodźmy go zobaczyć.”

François osuszył kieliszek do dna. Jon dolał wina.

– No więc idziemy do sąsiedniej sali i tam jest ten Tab Jones. Śpiewa. Przez nie dopiętą koszulę wystają mu czarne kudły na piersi, całe mokre od potu. Spomiędzy zapoconych kudłów połyskuje wielki srebrny krzyż. Zamiast ust ma upiorny, wycięty w naleśniku otwór. Obcisłe gacie z przyprawionym sztucznym fiutem. Chwyta jaja w garść i śpiewa o tym, jak potrafi dogodzić hubom, Śpiewu okropnie, w ogóle jest koszmarny. Cały czas opowiada, co by to niby robił z kobietami, kiedy w rzeczywistości marzy o tym, żeby wsadzić jęzor w dupę drugiemu facetowi. Można się zrzygać od samego słuchania. W dodatku musieliśmy za to nieźle wybulić. Trzeba być skończonym idiotą, żeby płacić za taki koszmar. Co to w ogóle za jeden, ten Tab Jones? Płacą gościowi grube tysiące za to, że łapie się za sztucznego fiuta i puszcza bliki swoim srebrnym krzyżem. Porządni ludzie mrą na ulicach z głodu, a tutaj ten BĘCWAŁ jest przedmiotem… UWIELBIENIA! Kobietki piszczą, przekonane, że ten tekturowy pajac, który obsysa gówna w snach, jest prawdziwy. ,,Jon – - – mówię – proszę cię, chodźmy stąd, zanim mi mózg wypłynie. Czuję się znieważony, zaraz puszczę pawia na własne spodnie!” „Zaczekaj – on na to. – Może się poprawi.” Nie tylko że się nie poprawia, ale robi się coraz gorszy. Śpiewa jeszcze głośniej, koszula rozchyla mu się po sam pępek. Kobietka, która siedzi obok mnie, zaczyna jęczeć i wkłada rękę do majtek. „Proszę pani pytam czy pani coś zgubiła?” Pępek jest obleśny. Wygląda jak oko nieboszczyka. Nawet ptak brzydziłby się do niego nasrać. Teraz Tab Jones obraca się i pokazuje nam swój tyłek. Tyłków mogę się naoglądać, ile tylko zechcę, co zresztą nieczęsto mi się zdarza a tu nagle mam DOKŁADAĆ do tego, żeby patrzeć na wstrętne rozlazłe, tłuste dupsko! W życiu przeżyłem niejedno. Zdarzyło mi się oberwać od policji za nic. No, powiedzmy, za nic. Ale patrząc na te kretyńskie pośladki, czułem się gorzej niż wtedy, kiedy gliniarze pałowali mnie za niewinność. „Jon – powiedziałem jeśli stąd nie wyjdziemy, skonam”.

– No to poszliśmy stamtąd. Chciałem po prostu zobaczyć Taba Jonesa – uśmiechnął się Jon.

François był naprawdę wściekły. Piana wykwitła mu w kącikach ust. Koniec cygara zgasł.

– Tab Jones! CÓŻ TO ZA JEDEN, TEN TAB JONES? Co mnie obchodzi jakiś Tab Jones? Tab Jones to skończony debil! Pięć tysięcy dolarów do przodu i co w związku z tym robimy? Idziemy obejrzeć Taba Jonesa! Co to za jeden, ten Tab Jones? Nie znam nikogo nazwiskiem Tab Jones! Mój brat nie nazywa się Tab Jones! Moja, matka też nie nazywa się Tab Jones! Tab Jones to skończony debil!

– No więc – powiedział Jon – wróciliśmy do stolika.

– Tak – ciągnął François byłem do przodu o pięć tysięcy i miałem za sobą występ tego złamasa! Całą moją koncentrację diabli wzięli! Cóż to za jeden, ten Tab Jones? Lepszych od niego widywałem, juk zbierali ptasie guano. Gdzie ja jestem? Ruletka obraca się, jakbym jej w życiu na oczy nie widział. Rozumiem tyle, co noworodek wrzucony w beczkę tarantuli! Liczby nic mi nie mówią! Kolory nic mi nie mówią! Biała kuleczka skacze i trafia mnie prosto w serce, wiercąc w nim dziurę od środka! Nie mam szans. Moją koncentrację diabli wzięli! Sztuczne fiuty paradują przy oklaskach kretynów! Miesza mi się w głowie! Wyrywam się z całą furą żetonów! Mam wypisane na czole, że jestem skończonym durniem. Co to za jeden, ten Tab Jones? Przegrywam. Nie wiem, gdzie jestem. Jak raz stracisz koncentrację i zaczynasz lecieć w dół, to koniec. Wiedziałem, że jestem bez szans, ale grałem do ostatniego żetonu. Wszystko robiłem na opak, jakby najgorszy wróg zawładnął moją duszą i ciałem. Byłem skończony. Dlaczego? DLATEGO, ŻE KONIECZNIE MUSIELIŚMY ZOBACZYĆ TABA JONESA? KIM JEST TEN PIERDOLONY TAB JONES, ja się pytam!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: