Jon zastukał zieloną kołatką w kształcie głowy Balzaca.

Nic.

Zastukał głośniej.

Czekaliśmy.

Powolutku drzwi otwarły się. Otwierał je malutki człowieczek u kredowobiałej twarzy.

– Henri – Leon! – ucieszył się Jon Pinchot.

Weszliśmy. Pokój był ogromny, a wszystko w nim jakby ciut za duże, Wielkie krzesła, wielkie stoły. Długie ściany. Wysokie sufity. Mimo to nad wszystkim unosił się dziwny odór stęchlizny. Tyle przestrzeni, a czułeś się jak w grobie.

Zostaliśmy sobie wszyscy przedstawieni.

Koleś o twarzy białej jak kreda okazał się Henri – Leonem Sanrah, bratem Jean – Paula Sanrah, tego od kołowania forsy. Był też Jon – Luc Modard. Stał bardzo spokojnie. Nic nie mówił. Wyglądało, że pozuje na geniusza. Niski, śniady, robił wrażenie, jakby się niedokładnie ogolił tanią maszynką elektryczną.

– O! – ucieszył się Henri – Leon Sanrah. – Widzę, że przyprowadziłeś córkę. Słyszałem o twojej córce Reenie!

– Nie, nie sprostowałem. – To jest Sara. Moja żona.

– Alkohol jest na stole. Mnóstwo różnych win. Jedzenie też jest. Częstujcie się. Przyprowadzę Jean – Paula – powiedział Henri.

To mówiąc Henri – Leon wyszedł do drugiego pokoju po Jeana – Paula. Jednocześnie Jon – Luc Modard zrobił obrót i powędrował w róg pokoju. Zaszył się w ciemnym kącie i stamtąd gapił się na nas. Podeszliśmy do stołu…

– Otwórz czerwone – poradziłem Pinchotowi. – Od razu kilka butelek.

Pinchot złapał korkociąg i ruszył do dzieła. Na srebrnych półmiskach leżało pełno żarcia.

– Nie jedz mięsa – ostrzegła mnie Sara. – Ani ciasta: za dużo cukru.

Dobre bogi zesłały Sarę, żeby dodać mi dziesięć lat życia. Te same bogi pchały moją głowę pod nóż, po to żeby w ostatniej chwili zdjąć ją z szafotu. Dziwne jakieś to były bogi. Teraz popychały mnie do pisania scenariusza. Bynajmniej się do tego nie paliłem. Oczywiście wiedziałem, że jak już napiszę, to będzie niezłe. Nie znakomite. Ale niezłe. Miałem łatwość słowa.

Pinchot nalał nam wina. Wszyscy troje wzięliśmy kieliszki do ręki.

– E – hę powiedziała znacząco Sara.

– Francuskie – skonstatował Pinchot.

– Wybaczam ci – ja na to.

Pijąc miałem widok na wnętrze drugiego pokoju. Drzwi były, jak to się mówi, otwarte na oścież. Henri – Leon usiłował wskrzesić olbrzymie cielsko spoczywające na olbrzymim łożu. Cielsko nie dawało się wskrzesić.

Zobaczyłem, że Henri – Leon sięga do miski i nabiera pełną garść kostek lodu. Dwie pełne garści. Kostkami lodu okłada policzki i czoło. Rozpina koszulę i wciera lód w pierś.

Cielsko nadal nie daje znaków życia.

Nagle siada z wrzaskiem:

– CO MI ROBISZ, SUKINSYNU? BĘDĘ SIĘ MUSIAŁ ROZMRAŻAĆ!

– Jean – Paul, Jean – Paul… masz… gości!

– GOŚCI? NA CO MI GOŚCIE? POTRZEBNI MI JAK PSU ROBAKI! IDŹ I NA WPYCHAJ IM ŻAB DO GĘBY! NASZCZAJ NA NICH! PODPAL ICH!

– Jean – Paul… Jean – Paul… byłeś umówiony z Jonem Pinchotem i jego scenarzystą…

– Dobra… kurwa… zaraz do nich wyjdę… tylko zwalę konia… Albo nie… odłożę to na później… będę miał jakiś cel w życiu…

Henri – Leon wyszedł z pokoju i przemówił do nas.

– Zaraz przyjdzie. Przeżył ogromny szok. Myślał, że żona go opuściła. Dziś rano przychodzi telegram z Paryża: zmieniła zdanie. To był śmiertelny cios, jakby sfora wściekłych psów rwała wielkiego bawołu na sztuki…

Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

Wreszcie wtoczył się sam Jean – Paul. Białe gacie w szerokie żółte pasy. Bez butów, tylko w różowych skarpetkach. Brązowe loki z takich, co nie wymagają grzebienia. Coś z tym brązem było nie tak. Wyglądał, jakby zanikał i nie mógł się zdecydować, w jaki by przejść kolor. Koszula nie dopięta. Drapał się po piersi. Drapał i drapał. Był wielki, w przeciwieństwie do brata, i różowy na twarzy… a raczej czerwony, czerwienią, która zapalała się i gasła. Jego twarz w jednej chwili przybierała biel twarzy brata, po to żeby zaraz zapłonąć jeszcze żywszą czerwienią.

Przedstawiliśmy się po kolei.

– Aha, aha, aha – odpowiadał. A potem: – Gdzie jest Modard?

Rozejrzał się i wypatrzył go w kącie.

– Znów się zaszyłeś, co? Rany boskie, kiedy on wreszcie zrobi coś nowego?

Nagle Jean – Paul odwrócił się i pobiegł do sypialni, zatrzaskując drzwi za sobą.

Modard kaszlnął cicho ze swojego narożnika i wszyscy dolaliśmy sobie wina. Było naprawdę znakomite. Życie też było w porządku, Po to żeby się kręcić w tym światku, wystarczyło być pisarzem, malarzem czy tancerzem i już miałeś prawo wysiadywać z wszystkimi bądź z wszystkimi wystawać. Wdech, wydech, ciągniesz winko i udajesz, że wiesz, co jest grane.

Wrócił Jean – Paul, zawadzając o drzwi. Wyglądało, że walnął się w ramię. Przystanął, pomacał ramię, zostawił ramię w spokoju, zaczął się drapać i znów ruszył przed siebie. Krążąc wokół stołu szybkim, miarowym krokiem, wykrzykiwał:

– KAŻDY Z NAS MA DZIURĘ W ZADKU, TAK CZY NIE? CZY JEST W TYM POKOJU KTOŚ, KTO NIE MA DZIURY W ZADKU? BARDZO PROSZĘ, ŻEBY NATYCHMIAST SIĘ PRZYZNAŁ. NATYCHMIAST! ZROZUMIANO?

– A nie mówiłem, że to geniusz? – Jon Pinchot walnął mnie łokciem w bok. Jean – Paul nadal krążył w tym samym tempie, wrzeszcząc:

– KAŻDY Z NAS MA SZPARĘ Z TYŁU! TAK CZY NIE? NA SAMYM DOLE, POŚRODKU! TAK CZY NIE? TAMTĘDY WYLATUJE Z NAS GÓWNO! TAK CZY NIE? NA TO W KAŻDYM RAZIE LICZYMY! BEZ GÓWNA NIE MOGLI MYŚMY ŻYĆ! POMYŚLCIE, ILE GÓWNA WYSRYWAMY W ŻYCIU! SRAMY, A ZIEMIA TO NATYCHMIAST POCHŁANIA! ALE RZEKI I MORZA ŁYKAJĄC NASZE GÓWNA PAWIUJĄ WŁASNYM ŻYCIEM! JESTEŚMY NIECZYŚCI, NIECZYŚCI, NIECZYŚCI! NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH! ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY WYCIERAM TYLEK, NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH!

Przerwał, jakby dopiero zauważył Pinchota.

– Chcesz forsy, tak?

Pinchot uśmiechnął się.

– Załatwię ci twoją pieprzoną forsę, sukinsynu – obiecał lenn Paul.

– Dziękuję. Właśnie opowiadałem obecnemu tu Chinaskiemu, że jesteś geniuszem.

– Stul pysk.

Jean – Paul przeniósł wzrok na mnie.

– O twoim pisarstwie można tylko tyle powiedzieć, że podnieca mieszkańców zakładów zamkniętych. Czyli dokładnie łych, którzy potrzebują podniety. Są ich miliony. Jeśli uda ci się zachować dotychczasową głupotę w czystej postaci, niewykluczone, że któregoś dnia doigrasz się telefonu z piekieł.

– Jean – Paul, odbierałem już stamtąd telefony.

– Co? Naprawdę? Od kogo?

– Od byłych dziewczyn.

– ŁŻESZ JAK PIES! – wykrzyknął i podjął marsz wokół stołu, drapiąc się nadal.

Po ostatnim okrążeniu rzucił się do sypialni, zatrzaskując drzwi, i tyleśmy go widzieli.

– Mój brat – wyjaśnił Henri – Leon – jest dzisiaj w kiepskiej formie. Ma zmartwienie.

Dolałem wszystkim dokoła. Pinchot nachylił się do mnie.

– Siedzą w tym apartamencie od Bóg wie kiedy, chleją, żrą i nie płacą za to ani grosza… – poinformował szeptem.

– Niemożliwe?

– Rachunki płaci Frances Ford Lopalla. Uważa, że Jean – Paul jest geniuszem…

– Miłość i Geniusz to dwa najbardziej nadużywane słowa w ludzkiej mowie – zauważyłem.

– Już zaczynasz głupio gadać – ostrzegła Sara. – Już ci idzie do głowy.

Jean – Luc Modard wychynął z kąta. Podszedł do nas.

– Dajcie tego pieprzonego wińska – zaordynował.

Nalałem z czubem. Jean – Luc uporał się jednym haustem. Nalałem jeszcze raz.

– Czytałem twoje dyrdymały – oświadczył. – Zachwycająco proste. Masz ubytki w mózgu, prawda?

– Niewykluczone. W pięćdziesiątym siódmym wykrwawiłem się prawie na śmierć. Przez 2 dni leżałem przed izbą przyjęć państwowego szpitala, zanim znalazł mnie jakiś poczciwy, świrnięty internista. Myślę, że przy okazji utraty krwi utraciłem jeszcze parę innych rzeczy, i to nie tylko w ciele, ale przede wszystkim na umyśle.

– To jedna z jego ulubionych opowiastek wtrąciła Sara, – Kocham go, ale nie macie pojęcia, ile razy musiałam tego słuchać.

– Ja też cię kocham, Saro – odparłem ale opowiadanie tych samych historii w kółko dziwnym trafem przybliża je do tego czym miały być w zamyśle.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: