Morgan głęboko zaczerpnął powietrza. Trochę kręciło mu się w głowie.
– Skończmy – powiedział. – Ta podstawa to mój sekretarz, Peter York?
W słuchawce zapanowała cisza, jakby przerwano połączenie. John Walters odezwał się dopiero po paru chwilach i w jego głosie nie było już cienia przyjaznej jowialności.
– Ich cierpliwość się wyczerpuje. Dali ci trochę więcej czasu, bo zapewniłem, że nie jesteś głupcem. Ale pojutrze cała Kalifornia zobaczy na pierwszej stronie “Los Angeles Sun” zbira kopiącego kobietę. Ten zbir to Victor. W uniformie Ognistych Demonów. I to będzie twój żałosny koniec.
Morgan odłożył słuchawkę. Po chwili, mimo późnej pory, nakręcił czyjś numer i nagrał się krótko na automatyczną sekretarkę.
Wrócił do saloniku. Sybil czekała na niego. Zaskoczył ją wyraz twarzy męża: rozpacz czy rozbawienie? Niby uśmiechał się, ale nie do końca. W jego oczach dostrzegła błyski, jakich nie znała.
– Kto dzwonił? – rzuciła niecierpliwie.
– Na kilkaset spraw sądowych, w których występowałem jako obrońca, przegrałem tylko cztery – powiedział z dziwnym uśmieszkiem Morgan. – I wiesz co? Odczuwałem niedosyt porażek. Żeby czuć grunt pod nogami, trzeba od czasu do czasu obrywać po nosie. Wtedy przestaje się bujać w obłokach.
– Co to za wywód, Martin?
– Za trzy dni stanę do wyborów i przegram je – rzucił wesoło kandydat na senatora. -Jest zwyczaj dziękowania współtwórcom sukcesu. A współtwórcom klęski? Mam już prawie gotową listę.
Sybil Morgan zbladła. Do głowy przyszła jej straszna myśl.
Ale nie.
To niemożliwe.
– Jeszcze możesz zrezygnować z kandydowania – powiedziała cicho. – Było nam dobrze, nie musi być lepiej. Brzydzę się polityką. Jesteś wspaniałym adwokatem i masz rodzinę, która cię kocha.
– O, tak, na pewno! – potwierdził z entuzjazmem mąż.
Panią Morgan zaniepokoił ten ton entuzjazmu.
– Jeśli chodzi o Victora, mogę przysiąc, że jest niewinny – oświadczyła kategorycznie. – Znam go lepiej niż ty. Bywa lekkomyślny, jak każdy chłopiec w jego wieku, ale…
– Przestań – poprosił Morgan.
– Oddałby życie za ciebie – dokończyła.
– A twój brat wprost mnie uwielbia – powiedział Martin Morgan. – Otóż zrobię wam niespodziankę i mimo wszystko stanę do wyborów.
– Nie! – wyrwało się Sybil.
Mąż popatrzył na nią uważnie.
– Nie poddam się – powiedział cicho. – Wbrew twoim radom, kochanie. Wbrew sugestiom Jenkinsa. I wbrew naciskom twojego brata.
Wyszedł z pokoju, nie czekając na reakcję żony.
W kwaterze Trzech Detektywów do późnej nocy trwała narada i unosił się rozpustnie upojny zapach zapiekanki SADKO, która straciła prawo do swojej nazwy, bo nie było w niej ani SAłaty, ani Dyni, ani Kalafiora. Zdenerwowany Jupe poszedł na całość i postawił wszystko na “Oraz”: napełnił naczynie plastrami wędzonej polędwicy, przełożył szynką i bekonem, sypnął garść czarnych oliwek, nie pożałował czosnku i cebuli. Zalał to zawiesistą śmietaną i z zimną determinacją wbił sześć jajek, przykrywając całość grubą warstwą ementalera.
Reszta dokonała się w mikrofalówce.
Pete i Bob patrzyli w osłupieniu, jak Jupiter nakłada sobie na talerz górę przyrumienionej rozkoszy i jak pożera ją bez pośpiechu, zakąszając bagietką z masłem.
– Na co czekacie? – usłyszeli. – Za chwilę gar będzie pusty.
– A twoja dieta? – zapytał nieśmiało Bob.
– Chcę być gruby jak beczka i z muskułami jak banie – warknął Jupe, pałaszując przysmak. – Wtedy pójdę do “Hadesu”, wezmę Bonzę za frak i przerobię na farfocla.
– Od żarcia nie rosną muskuły – zauważył Pete, najbardziej z nich wysportowany, uprawiający karate i jogging, nie licząc trzech kwadransów ostrej gimnastyki porannej z hantlami i sztangą.
– No to nie jedz – mruknął pod nosem Jupiter.
Od aromatu zapiekanki kręciło w nosie, więc Pete i Bob otrząsnęli się z osłupienia i natarli na resztki, wyskrobując z garnka ostatnie łyżki rarytasu.
– Mógłbyś zostać wielkim kuchmistrzem – wymamrotał Bob z pełnymi ustami. – Masz nieprzeciętny talent.
– Nie mam żadnego talentu – rzucił ponuro Jupe, wycierając wargi chusteczką. – A już na pewno talentu detektywa. Trzymam w garści fakty i nic nie rozumiem. Gdzie klucz do sprawy Morgana? Przed kim ukrywamy jego syna? Co ma Victor wspólnego z Demonami?
– Chyba nic – powiedział Pete, przełykając ostatni kęs zapiekankowej rozkoszy.
– Kibic amator – dorzucił Bob. – Pewnie stawiał im piwo, a oni łaskawie pozwalali.
Jupiter z żalem odsunął pusty talerz.
– Podsumujmy aferę – powiedział. – Nie jest prawdą, że Ogniste Demony szukają Victora. Nie jest prawdą, że mają coś na niego i żądają stu tysięcy dolarów.
– To raczej synek ma ochotę na pieniądze rodziców – wtrącił Pete.
Jupe chyba nie dosłyszał. Był pochłonięty konstruowaniem ciągu myślowego.
– Jest prawdą, że ktoś próbuje skompromitować Martina Morgana – ciągnął. – Nie dziwiłbym się, gdyby był w to zamieszany jego kontrkandydat, ale żaden ślad nie prowadzi w tym kierunku. Gdyby postawić sprawę na głowie, można by sądzić, że przeciwko Morganowi są jego najbliżsi.
– Może stoi na głowie? – wyraził przypuszczenie Bob.
– Życie to nie cyrk – powiedział sentencjonalnie Jupiter. – Każdy skutek ma swoją przyczynę i od tego my jesteśmy. Zbieramy fakty. Myślimy. Układamy z klocków łamigłówkę i otrzymujemy odpowiedź, jeśli żadnego klocka nie brakuje albo nie jest ich za dużo.
– Brakuje? – zapytał Pete.
– Czy za dużo? – spytał Bob.
– Jedno i drugie – odparł Jupe. – Dlatego nam nie wychodzi. – Wziął do ręki gazetową odbitkę ze zdjęciem z zadymy, mającym ukazać się w “Los Angeles Sun”. – To jest fotomontaż. Prawdopodobnie ma z tym coś wspólnego sekretarz Morgana. Na pewno nie działał na zlecenie szefa. Na czyje i dlaczego? – Jupe zrobił pauzę, poskubał dolną wargę. – Pani Morgan oddała nam pod ochronę swego syna. Dlaczego? Victor nie chce spotkać się z ojcem, a z nami nie jest szczery. Nie wygląda na to, żeby się bał Ognistych Demonów. W takim razie, przed kim się ukrywa? – Jupe znów zrobił pauzę. – Victor to ten klocek, o który jest za dużo.
– A o jakie za mało? – odezwał się Pete.
– Brak mi klocka pod tytułem “Sto tysięcy dolarów” – powiedział Jupe. – Victor okłamał matkę, matka nas, czy ktoś ich oboje? Przydałby się klocek “Noc Ognistych Demonów”: dlaczego nie dobrano im się do skóry? Szukam klocka “Zleceniodawca Yorka”: nie możemy wykluczyć, że Martin Morgan oczernia sam siebie.
– Po co? – zapytał Bob.
– Żeby w ostatniej chwili wyjść na bohatera, obalając potwarz.
Pete i Bob spojrzeli na Jupe'a, zaskoczeni. Potem spojrzeli po sobie.
– Bingo! – wykrzyknął Pete. – Ty masz łeb!
– Wątpię – Jupe westchnął. – Jakoś nie mogę się zgodzić z samym sobą. Ale rano będę wiedział. Być może. Mam pilne wezwanie od Morgana. A wy dwaj tymczasem…
Przeszedł na szept. Bob i Pete słuchali z uwagą.
Dwie ubrane na czarno postacie wysiadły ze sportowego samochodu nieopodal pracowni fotograficznej Toma D. Spine'a. Był środek nocy, na ulicy pustka, z latarń sączyło się przymglone żółte światło.
Jedna z postaci wyjęła z kieszeni jakiś płaski przedmiot i podłubała w zamku. Drzwi pracowni ustąpiły. Dwaj czarni wślizgnęli się do małego pomieszczenia pachnącego chemikaliami, z setkami zdjęć rozwieszonych na ścianach. Punktowe światełka latarek wyłowiły z mroku kotarę, za nią drzwiczki.
W ciemni fotograficznej paliła się czerwona lampka, na sznurkach suszyły się klisze. Wąski metalowy stół był zawalony odbitkami. Na drugim, mniejszym, stał powiększalnik i dwie kuwety z odczynnikami.
Przybysze zabrali się do przeglądania fotografii. Były to obrazki ze ślubów, pogrzebów, uczt weselnych, pikników na trawie, różnych imprez towarzyskich. Od czasu do czasu trafiały się fotki panienek w negliżu, pozujących samotnie lub w asyście panów.