– Cholera! – warknął przewodniczący. Otworzył szklane drzwi i nagi podszedł do zainstalowanego na ścianie telefonu. – Mówi Armbruster. O co chodzi?
– Zaistniała kryzysowa sytuacja, która wymaga podjęcia natychmiastowego działania.
– Czy to Biały Dom?
– Nie, i mam nadzieję, że to nigdy tam nie dotrze.
– Więc kim pan jest, do diabła?
– Kimś równie zaniepokojonym, jak pan będzie za chwilę. Po tylu latach… O Boże!
– Czym zaniepokojony? O czym pan mówi?
– Królowa Wężów, panie Armbruster.
– Chryste! – wykrzyknął zduszonym głosem Armbruster. W następnym ułamku sekundy zdołał się opanować, ale było już za późno. Trafienie. – Nie mam pojęcia, o co panu chodzi. Co to za węże? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– W takim razie niech pan posłucha teraz, panie "Meduza". Ktoś dokopał się do wszystkiego: daty, defraudacje, banki w Genewie i Zurychu, nawet nazwiska kurierów wysyłanych z Sajgonu, a także inne nazwiska, jeszcze ważniejsze… Wszystko, od A do Z.
– Co pan wygaduje? To nie ma najmniejszego sensu!
– Pan również jest na liście, panie przewodniczący. Zebranie materiałów zajęło temu człowiekowi co najmniej piętnaście lat, a teraz chce pieniędzy, bo jeśli ich nie dostanie, wszystko rozgłosi!
– Kto to jest, na miłość boską?
– Wkrótce się dowiemy. Na razie ustaliliśmy tylko tyle, że od ponad dziesięciu lat znajduje się pod troskliwą opieką rządu, w związku z czym nie miał okazji zbytnio się wzbogacić. Najprawdopodobniej wycofano go kiedyś z Sajgonu, a teraz stara się nadrobić stracony czas. Proszę mieć się na baczności. Będziemy w kontakcie.
Połączenie zostało przerwane.
Mimo panującej w łazience wysokiej temperatury ciałem stojącego nago ze słuchawką w dłoni Alberta Armbrustera, przewodniczącego Federalnej Komisji Handlu, wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Dopiero po dłuższej chwili zdobył się na to, żeby odwiesić słuchawkę, a kiedy to uczynił, jego spojrzenie padło na widniejący na przedramieniu niewielki, budzący odrazę tatuaż.
W Vienna, w stanie Wirginia, Aleksander Conklin spojrzał na telefon.
Trafienie numer jeden.
Generał Norman Swayne, odpowiedzialny za dostawy dla Pentagonu, Spoglądał z satysfakcją w ślad za piłeczką, która po precyzyjnym uderzeniu wylądowała w okolicy siedemnastego dołka. Odległość ta dawała szansę na zakończenie rozgrywki nie więcej niż w dwóch turach.
– To chyba wystarczy, nie uważasz? – zapytał swego partnera.
– Z pewnością, Norm – odparł wiceprezes Calco Technologies. – Dajesz mi dzisiaj niezłą szkołę. Zmieściłem się w limicie tylko przy czterech Kołkach.
– To twoje zmartwienie, młody człowieku. Powinieneś solidnie potrenować.
– Masz rację, Norm – przyznał jeden z szefów Calco, wyjmując kij z torby. Nagle rozległ się nieprzyjemny, świdrujący w uszach odgłos klaksonu i zza wzgórza oddzielającego ich od szesnastego dołka wyłonił się pędzący z maksymalną prędkością trzykołowy wózek golfowy. – To twój kierowca, generale – powiedział młody mężczyzna. Natychmiast pożałował, że tak oficjalnie zwrócił się do swego partnera.
– Masz rację. To dziwne, bo nigdy nie przerywa mi gry. – Swayne ruszył szybkim krokiem w kierunku zbliżającego się pojazdu. Spotkali się w odległości około dziesięciu metrów od trasy. – O co chodzi? – zapytał potężnie zbudowane go sierżanta, pełniącego od ponad piętnastu lat funkcję jego osobistego szofera.
– Na pewno o coś, co cuchnie na kilometr – burknął podoficer, zaciskając dłonie na kierownicy.
– Wyrażasz się niezwykle jasno…
– Tak jak ten sukinsyn, który do ciebie dzwonił. Powiedziałem mu, że nie chcę się mieszać do twoich spraw, a on na to, żebym lepiej to zrobił, jeśli chcę ocalić własną skórę. Oczywiście zapytałem go, jak się nazywa i kim właściwie jest, ale on był okropnie wystraszony i kazał mi się zamknąć. "Po wiedz tylko generałowi, że sprawa dotyczy Sajgonu i gadów, które pełzały wokół miasta dwadzieścia lat temu", tak dokładnie powiedział…
– Dobry Boże! – przerwał mu Swayne. – Gady? Węże…
– Miał jeszcze zadzwonić za pół godziny, czyli od teraz za osiemnaście minut. Wskakuj, Norman. O ile pamiętasz, mnie to też dotyczy.
– Muszę… Muszę coś powiedzieć – wymamrotał generał. – Nie mogę tak po prostu odjechać.
– Tylko się pośpiesz. I pamiętaj, idioto, że masz koszulę z krótkim rękawem! Zegnij rękę!
Swayne spojrzał z przerażeniem na swoje przedramię, na którym widniał niewielki kolorowy tatuaż, po czym szybko zgiął rękę, przykładając ją do piersi niczym brytyjski brygadier, i wrócił do swego partnera.
– Niech to szlag trafi, młodzieńcze! Armia wzywa – powiedział z udawaną nonszalancją.
– Przykro mi, Norm, ale i tak muszę ci zapłacić.
Na wpół oszołomiony generał wsadził bez liczenia do kieszeni zwitek banknotów, nie zdając sobie sprawy, że jest w nim o kilkaset dolarów więcej, niż wynosiła kwota zakładu, mruknął jakieś bezsensowne podziękowanie i zajął miejsce w wózku obok sierżanta.
– Całuj mnie w dupę, żołnierzyku – szepnął pod nosem wiceprezydent firmy ubiegającej się o zamówienia Pentagonu, zamachnął się kijem i posłał piłeczkę o wiele dalej i celniej, niż uczynił to Swayne. – To czterysta milionów dolarów, ty obwieszony medalami sukinsynu.
Trafienie numer dwa.
Co pan wygaduje, na litość boską? – roześmiał się do słuchawki senator. – A raczej powinienem chyba zapytać, co Al Armbruster kombinuje tym razem? Przecież w sprawie tej nowej ustawy nie potrzebuje mojego poparcia, a nawet gdyby potrzebował, to i tak by go nie uzyskał. W Sajgonie był kompletnym osłem i jest nim nadal, ale ma za sobą większość.
– Nie mówimy teraz o głosach, senatorze, tylko o Królowej Wężów!
– Jedyne węże, jakie widziałem w Sajgonie, to był Alby i jemu podobni. Pełzali po całym mieście, sprawiając wrażenie, że wszystko wiedzą, choć w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie… Kim pan właściwie jest?
W Vienna, w stanie Wirginia, Aleksander Conklin odłożył słuchawkę.
Pudło numer trzy.
Phillip Atkinson, ambasador USA w Wielkiej Brytanii, odebrał telefon w swoim londyńskim gabinecie. Przypuszczał, że rozmówca, który nie podał swego imienia i nazwiska, przedstawiając się tylko jako "kurier z DC", ma mu przekazać ściśle poufne instrukcje z Departamentu Stanu. Zgodnie z obowiązującą w takich wypadkach procedurą uruchomił więc podłączone do aparatu, rzadko używane, urządzenie szyfrujące. Działało ono jednocześnie jak zagłuszacz, wywołując w stacjach nasłuchowych brytyjskiego wywiadu przeraźliwą kakofonię szumów. Kiedy następnego dnia w barze Connaught jego angielscy przyjaciele zapytają go od niechcenia, czy przypadkiem nie otrzymał ostatnio jakichś interesujących informacji z Waszyngtonu, uśmiech- nie się tylko dobrodusznie, wiedząc, że przynajmniej kilku z nich ma "krew- nych"wMI5.
– Słucham?
– Panie ambasadorze, przypuszczam, że nikt nie może nas podsłuchać?
– Pańskie przypuszczenia są słuszne, chyba że skonstruowano jakąś nową "Enigmę", ale nic na to nie wskazuje.
– To dobrze… Chcę, żeby wrócił pan na chwilę myślami do Sajgonu, do pewnej tajnej operacji, o której nikt nie chce mówić…
– Kim pan jest? – zapytał ostrym tonem Atkinson, prostując się raptownie w fotelu.
– Wtedy nikt z nas nie używał nazwisk, panie ambasadorze, ani nie rozpowiadał o naszych powiązaniach, nieprawdaż?
– Do cholery, kto mówi? Znam pana?
– Z pewnością nie, Phil, choć dziwię się, że nie rozpoznajesz mojego głosu.
Atkinson rozglądał się rozpaczliwie po gabinecie, niczego nie widząc, tylko starając się usilnie skojarzyć ten głos z jakąś twarzą.
– Czy to ty, Jack? Nie bój się, jesteśmy zagłuszani.
– Ciepło…
– Szósta Flota, prawda? Najpierw odwrócony Morse, a potem grubsze rzeczy…To ty?
– Powiedzmy, że to możliwe, ale zarazem bez znaczenia. Chodzi o to, że trafiliśmy na bardzo złą pogodę…
– To ty!
– Zamknij się i słuchaj! Cholerna łajba zerwała kotwicę i rozbija się po porcie, niszcząc nabrzeża.
– Jack, ja w życiu nie miałem nic wspólnego z marynarką! Nic nie rozumiem!
– Zdaje się, że jakiś kapcan został odsunięty od akcji w Sajgonie i wsadzony pod ścisły nadzór, a teraz udało mu się wszystko poskładać do kupy. Wszystko, Phil.
Boże!
Teraz ma zamiar to rozgłosić…
– Powstrzymajcie go!
– Właśnie na tym polega problem. Nie jesteśmy pewni, kto to jest. Chłopcy z Langley nie puścili pary z gęby.
– Człowieku, będąc na tym stanowisku, możesz im po prostu rozkazać, żeby trzymali się od tego z daleka! Powiedz, że wszystkie dane są fałszywe, stworzone w celu dezinformacji przeciwnika.
– To by oznaczało…
– Dzwoniłeś do Jimmy'ego T. w Brukseli? – przerwał mu ambasador. – On ma dojście do kogoś na samej górze w Langley.
– Na razie nie chcę nadawać sprawie rozgłosu. Najpierw muszę się zorientować w sytuacji.
– Jak uważasz, Jack. Ty się na tym znasz.
– Trzymaj mocno fały, Phil.
– Jeśli to ma znaczyć, żebym trzymał gębę na kłódkę, to spokojna głowa – odparł Atkinson, spoglądając na swoje przedramię i zastanawiając się, gdzie w Londynie mógłby znaleźć specjalistę od usuwania tatuaży.
Po drugiej stronie Atlantyku, w miejscowości Vienna, w stanie Wirginia, Aleks Conklin odłożył słuchawkę i z twarzą wykrzywioną grymasem strachu i niepewności osunął się głęboko w fotel. Tak jak przed dwudziestu laty podczas operacji na pierwszej linii zdał się całkowicie na swój instynkt, pozwalając swobodnie płynąć słowom, potwierdzającym zawieszone w powietrzu pytania i niedomówienia, a nawet fakty, o których nie miał, bo i nie mógł mieć, najmniejszego pojęcia. Przypominało to błyskawiczną, rozgrywaną w pamięci partię szachów; wiedział, że jest w tym dobry, a kto wie, czy nawet nie zbyt dobry. Istniały przecież sprawy, które powinny na zawsze pozostać w swoich kryjówkach wydrążonych głęboko pod ziemią. To, o czym się przed chwilą dowiedział, mogło należeć właśnie do tej kategorii.
Trafienia numer trzy, cztery i pięć.