Rozdział 2
Aleksander Conklin ścisnął mocniej laskę i utykając, wszedł do sali konferencyjnej w kwaterze głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley. Ujrzał przed sobą długi, imponująco duży stół, przy którym mogło się jednocześnie pomieścić co najmniej trzydzieści osób, lecz teraz siedziały tylko trzy, wśród nich siwowłosy dyrektor CIA. Ani on, ani towarzyszący mu dwaj najwyżsi rangą zastępcy nie wydawali się zadowoleni ze spotkania z Conklinem, Po ograniczonym do niezbędnego minimum powitaniu Conklin nie zajął przeznaczonego najwyraźniej dla niego miejsca przy zastępcy siedzącym po lewej stronie dyrektora, lecz usiadł na krześle przy drugim końcu stołu i z donośnym stuknięciem oparł laskę o drewnianą krawędź mebla.
– Skoro już się przywitaliśmy, panowie, proponuję, żeby nie tracić czasu na głupoty – powiedział.
– Nie jest to ani uprzejmy, ani przyjazny sposób zaczynania rozmowy, panie Conklin – zauważył dyrektor CIA.
– Bo nie mam teraz głowy do takich rzeczy, sir W tej chwili interesuje mnie wyłącznie to, dlaczego zignorowano tak absolutnie jednoznaczne ustalenia i dopuszczono do powstania przecieku, w wyniku którego życie kilku ludzi, w tym także moje, znalazło się w bardzo poważnym niebezpieczeństwie!
– To nieprawdopodobne, Aleks! – wybuchnął jeden z zastępców.
– Całkowicie niemożliwe! – zawtórował mu drugi. – Nic takiego nie mogło się zdarzyć i ty doskonale wiesz o tym.
– Wiem tylko tyle, że jednak się zdarzyło, i zaraz wam dokładnie opowiem co – odparł z gniewem Conklin. – Człowiek, wobec którego zarówno ten kraj, jak i większa część świata mają dług wdzięczności, musi ukrywać się wraz z żoną i dziećmi, przerażony, że on i jego rodzina znowu stanowią dla kogoś cel. Wszyscy tutaj obecni dali mu kiedyś słowo, że nawet najdrobniejszy fragment oficjalnej dokumentacji na jego temat nie ujrzy światła dziennego dopóty, dopóki nie zostanie stwierdzone ponad wszelką wątpliwość, że Iljicz Ramirez Sanchez, znany także jako Carlos lub Szakal, nie żyje… Zgadza się, docierały do mnie te same plotki co do was, prawdopodobnie z tych samych lub jeszcze lepszych źródeł, jakoby Szakal zginął albo został zlikwidowany tu lub tam, ale nikt – powtarzam, nikt – nie przedstawił na to niezbitego dowodu. Mimo to ujawniono bardzo ważną część informacji, czym jestem szczególnie zbulwersowany z tego powodu, iż znajduje się tam również moje nazwisko, a także doktora Morrisa Panova, psychiatry związanego bezpośrednio ze sprawą. My dwaj jesteśmy jedynymi ludźmi, o których wiadomo, że z całą pewnością wielokrotnie kontaktowali się z tajemniczym osobnikiem nazwiskiem Jason Bourne, przeciwnikiem Carlosa w prowadzonej na terenie wielu krajów morderczej grze. Informacja ta była ukryta tutaj, w podziemiach Langley, W jaki sposób wydostała się na zewnątrz? Zgodnie z przyjętymi regułami każdy, kto chce uzyskać do niej dostęp – począwszy od Białego Domu, poprzez Departament Stanu, na świętym Kolegium Szefów Sztabów skończywszy – musi przejść przez gabinety dyrektora i jego głównego analityka, przedstawiając im punkt po punkcie przyczyny swego zainteresowania* Nawet jeśli oni dwaj wyrażą zgodę, pozostaje jeszcze ostatni stopień: ja. Przed wydaniem ostatecznego zezwolenia trzeba skontaktować się ze mną, a gdybym był nieosiągalny, z doktorem Panovem. Każdy z nas ma prawo bez podania żadnych przyczyn odmówić wyrażenia zgody… Tak się właśnie przedstawiają sprawy, panowie. Nikt nie zna tych reguł lepiej ode mnie, ponieważ to ja je ustaliłem, nie gdzie indziej jak tu, w Langley, bo to miejsce znałem najlepiej. Po dwudziestu ośmiu latach pieprzonej służby było to moje ostatnie zadanie, potwierdzone autorytetem prezydenta Stanów Zjednoczonych i zgodą komisji wywiadu zarówno Izby Reprezentantów, jak i Senatu.
– Strzela pan z dział wielkiego kalibru, panie Conklin – zauważył bez barwnym tonem siwowłosy dyrektor.
– Mam ku temu wy starczające powody.
– Chciałbym w to wierzyć. Jeden,z najcięższych pocisków doleciał aż do mnie.
– Bo był w pana wymierzony. A teraz przechodzimy do sprawy odpowiedzialności: muszę wiedzieć, w jaki sposób doszło do przecieku, a przede wszystkim, do kogo dotarł.
Obaj zastępcy zaczęli jednocześnie mówić podniesionymi głosami, lecz zostali uciszeni przez dyrektora, który dotknął ich ramion dłońmi; w jednej trzymał fajkę, w drugiej zapalniczkę.
– Proponuję, żebyśmy nieco zwolnili tempo i zaczęli od początku, panie Conklin – powiedział spokojnie, zapalając fajkę. – Oczywiście zna pan moich obydwu współpracowników, ale my dwaj chyba jeszcze nie mieliśmy okazji się spotkać, prawda?
– Nie. Odszedłem ze służby cztery i pół roku temu, a pan został mianowany w rok później.
– Czy podobnie jak wielu innych, zresztą nie bez racji, uważał pan, że otrzymałem to stanowisko po znajomości?
– Jasne, że tak, ale nie miałem nic przeciwko temu, bo dysponował pan przy okazji odpowiednimi kwalifikacjami. Z tego, co wiedziałem, był pan admirałem z Annapolis, bez sprecyzowanych przekonań politycznych, a pod czas wojny służył pan przypadkiem w jednej jednostce z pewnym pułkownikiem, który potem został prezydentem. Podczas rozpatrywania kandydatur pominięto kilku porządnych facetów, ale takie rzeczy zawsze się zdarzają. Nie ma sprawy.
– Dziękuję panu. Czy określenie "nie ma sprawy" odnosi się także do moich dwóch zastępców?
– To już wszystko historią, ale nie mogę powiedzieć, żeby agenci biorący udział w akcjach uważali ich za najlepszych przyjaciół, jakich mieli kiedykolwiek. To teoretycy.
– Nie uważa pan, że gra tu rolę naturalna awersja i wynikająca z konwencji wrogość?
– Oczywiście, że tak. Dokonywali analizy sytuacji tysiące mil od nas za pomocą komputerów, które nie wiadomo kto programował, i wykorzystując dane, których nie my dostarczaliśmy. Ma pan całkowitą rację: to naturalna awersja. My mieliśmy zawsze do czynienia z żywymi ludźmi, oni zaś z rzędami zielonych literek na monitorze, a w dodatku często podejmowali z gruntu niewłaściwe decyzje.
– To dlatego, że takich jak wy trzeba bezustannie kontrolować – prze rwał mu mężczyzna siedzący po prawej stronie dyrektora. – Zarówno wtedy, jak i teraz brakuje wam całościowego spojrzenia na sprawę. Nie znacie ogólnej strategii, tylko swoją jednostkową taktykę.
– Czy w takim razie nie powinniśmy znać choćby zarysu tej "ogólnej strategii", żeby móc do niej dostosować nasze działanie?
– A gdzie, twoim zdaniem, kończą się granice "zarysu"? – zapytał drugi zastępca. – W którym miejscu powinniśmy powiedzieć: "Przykro nam, ale to wszystko, co możemy ujawnić"?
– Nie wiem. To ty jesteś teoretykiem, nie ja. Powinno wam to podpowiedzieć doświadczenie, a oprócz tego powinniście umożliwić nam łatwiejsze nawiązanie kontaktu w celu zasięgnięcia informacji… Zaraz, zaraz, przecież tu nie chodzi o mnie, tylko o was! – Aleks spojrzał dyrektorowi prosto w oczy. – To bardzo sprytne, sir, lecz nie uda się wam zmienić tematu. Przyszedłem tu po to, żeby ustalić, kto zdobył informacje, w jaki sposób i kiedy. Jeżeli macie coś przeciwko temu, mogę pójść do Białego Domu albo na Kapitol i popatrzeć stamtąd, jak spada kilka głów. Potrzebuję odpowiedzi. Muszę wiedzieć, co dalej robić!
– Nie starałem się zmienić tematu, panie Conklin, chciałem tylko przez chwilę spojrzeć na sprawę z innego punktu widzenia, żeby zwrócić pańską uwagę na pewien szczegół. Z pewnością w przeszłości wielokrotnie kwestionował pan decyzje moich kolegów, ale czy któryś z nich kiedykolwiek pana oszukał albo świadomie wprowadził w błąd?
Aleks obrzucił przelotnym spojrzeniem obu mężczyzn.
– Tylko wtedy, kiedy musieli, ale to nie miało nic wspólnego z działaniem operacyjnym.
– Przyznam się, iż nie bardzo rozumiem…
– Czyli nie powiedzieli panu o tym, a powinni. Pięć lat temu byłem alkoholikiem – dalej nim jestem, tyle tylko że już nie piję. Właściwie czekałem tylko chwili, kiedy będę mógł odejść na emeryturę, więc nie poinformowali mnie o pewnej sprawie i dobrze zrobili.
– Dla pańskiej wiadomości poinformuję pana, że jedyne, co od nich usłyszałem, to to, że pod koniec swojej służby poważnie pan zachorował i już nie odzyskał swojej poprzedniej sprawności.
Conklin ponownie spojrzał na zastępców dyrektora i skinął lekko głową.
– Dziękuję ci, Casset, i tobie, Valentino, ale nie musieliście tego robić. Byłem pijakiem i dla nikogo nie powinno to być tajemnicą.
– Sądząc z tego, co słyszeliśmy o Hongkongu, odwaliłeś tam kawał dobrej roboty – odparł cichym głosem Casset. – Nie chcieliśmy psuć tego obrazu.
– Odkąd tylko pamiętam, zawsze byłeś najboleśniejszym wrzodem na dupie, ale nie mogliśmy pozwolić, żeby wspominano cię jako starego moczy- mordę – dodał Valentino.
– Dobra, nieważne. Wracajmy do Jasona Bourne'a, bo właśnie w tej sprawie tutaj jestem.
– A ja właśnie w związku z nią pozwoliłem sobie na tę dygresję, panie Conklin. W przeszłości wielokrotnie różnił się pan poglądami od moich zastępców, lecz rozumiem, że nie kwestionuje pan ich uczciwości?
– Innych, owszem, ich – nie. Ja podchodziłem do tego w ten sposób, że oni wykonują swoją robotę, a ja swoją. Jeżeli coś się pieprzyło, to przez System, który był spowity zbyt gęstą mgłą. Ale tym razem o niczym takim nie może być mowy. Reguły są proste i sił mnie o wyrażenie zgody na ujawnienie tych informacji, reguły zostały naruszone, a mnie okłamano. Jeszcze raz powtarzam pytanie: jak do tego doszło i do kogo dotarł przeciek?
– To mi wystarczy – powiedział dyrektor CIA, podnosząc słuchawkę stojącego przed nim telefonu. – Proszę poinformować pana DeSole'a, że oczekuję go w sali konferencyjnej. – Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Conklina: – Przypuszczam, że zna pan Stevena DeSole'a? Aleks skinął głową.
– DeSole, niemy mol – mruknął.
– Proszę?
– To taki stary dowcip – wyjaśnił swemu szefowi Casset. – Steve zna wszystkie tajemnice, ale nie wyjawiłby ich nawet Panu Bogu, chyba że ten pokazałby mu odpowiednie upoważnienie.
– Rozumiem, że wszyscy trzej, nie wyłączając pana Conklina, uważacie pana DeSole'a za profesjonalistę?