– Poszedłem – przyświadczył Kikuś dumnie i z przejęciem. – Przyprowadziłem je do leśniczego. Już się położyły, żeby go ogrzewać.

– A Pafnucy? – krzyknęła Marianna.

– Pafnucy leży z drugiej strony – odparł Kikuś. Uszczęśliwiona jego widokiem, Matylda jeszcze nie mogła się uspokoić. Wypytywała go i wypytywała, i każdy szczegół kazała sobie powtarzać pięć razy. Kikuś zaczął już mieć trochę dosyć tych wilków i swojej wyprawy, kiedy wróciła Klementyna, zaledwie odrobinę zmęczona.

– Zaraz tu przypłyną bobry – powiedziała.

– Słuchaj, Kikuś był u wilków! – krzyknęła Matylda.

– Bobry! – ucieszyła się Marianna. – Nareszcie jacyś goście!

– Co…?! – krzyknęła z przerażeniem Klementyna.

– Bobry, sama mówisz…

– Nie, nie bobry, Kikuś…!

– Trzeba było sprowadzić wilki! – zawołała Matylda. – I Kikuś po nie poszedł!

– Boże…! – krzyknęła Klementyna. – Kikusiu…! Kikuś wyraźnie poczuł, że więcej do wilków nie pójdzie.

– No przecież mnie widzisz – powiedział niecierpliwie. – Jestem tutaj i nic mi się nie stało! I w ogóle mam wrażenie, że wilki zachowały się przyzwoicie. Przekonałem je, że powinny.

– I przestałeś się ich bać? – zainteresowała się Marianna. Kikuś aż się otrząsnął.

– No coś ty! Boję się ich w dalszym ciągu. Ale to tym bardziej!

Matylda i Klementyna uspokoiły się w końcu i przyznały, że Kikuś ma ogromną zasługę. Marianna była tego samego zdania. Rozmowę o wilkach, zasługach i odwadze przerwało dopiero przybycie bobrów.

Przepowiednie kuny nie sprawdziły się, bobry zdążyły przed wieczorem. Zaczynało się już jednakże zmierzchać, więc był to najwyższy czas. Klementyna przyprowadziła je na miejsce, gdzie wszyscy czekali z coraz większym zniecierpliwieniem i niepokojem.

Bobry obejrzały konar i od razu wiedziały, co należy z nim zrobić. Cztery zajęły się wielką ilością gałęzi do usunięcia, a dwa przystąpiły do przegryzania najgrubszej części. Skończyły całą pracę, zanim zapadła ciemność.

– Dziękujemy wam bardzo – powiedział Pafnucy z wdzięcznością. – To był jedyny ratunek i jak wspaniale to robicie!

– Drobnostka. Przegryzanie drzewa to jest dla nas przyjemność – odparły bobry i od razu wyruszyły w drogę powrotną, bo bardzo nie lubiły spać poza domem.

– No, to teraz do roboty! – zawołał Remigiusz. – Za chwilę będzie zupełnie ciemno. Gdzie dziki? Eudoksjusz!

– Już jesteśmy – powiedział Eudoksjusz. – Zjedliśmy trochę, żeby nabrać siły.

Pafnucy westchnął ciężko, bo na razie o jedzeniu nie miał co marzyć. Ledwo zdążył przekąsić kilka niewielkich pędów i korzeni, co mu tylko zaostrzyło apetyt. Czym prędzej przystąpił do usuwania konara, a leśniczego przez ten czas ogrzewała cała rodzina wilków. Z jednej strony wilk i wilczyca, a z drugiej trzy wilczęta.

Pogryziony na kawałki konar nie przedstawiał żadnych trudności. Pafnucy popchnął łapami jeden kawałek i kawałek z łatwością odtoczył się aż za dół Remigiusza. Dziki podważyły ryjami pozostałe kawałki i leśniczy był wolny.

Leżał tu już tak długo i tak nieruchomo, że zaczęto go prawie uważać za część lasu, a nie za człowieka. Nikt się nie bał i wszyscy po kolei obwąchali go z wielką uwagą.

– Oczywiście – stwierdził Remigiusz. – Źródło choroby znajdowało się pod tą okropną gałęzią, w nogach. Nawet mam wrażenie, że tylko w jednej nodze. Powinno mu się zacząć poprawiać. Pozwólcie, że teraz skoczę do domu, a jutro przyjdę tu wcześnie rano.

– Jedzenie ma – powiedziały dziki z przekonaniem. – Też tu wrócimy jutro rano.

– Co za ulga! – powiedziała Klementyna. – Kikusiu, chodź, zanocujemy koło Marianny…

*

Deszcz w nocy przestał padać, o świtaniu trochę rozeszły się chmury i rozwidniać zaczęło się wcześnie.

Ciężko chory leśniczy odzyskał przytomność. Jakaś ostatnia kropla wody spadła mu na czoło i otrzeźwiła go prawie zupełnie. Otworzył oczy.

Przez długą chwilę przypominał sobie, gdzie jest i co się stało. Niewątpliwie znajdował się w lesie. Było mu bardzo mokro, a równocześnie gorąco, i trochę czuł się tak, jakby leżał w ubraniu w wannie z ciepłą wodą. Poruszył głową i popatrzył na boki.

Pomyślał, że chyba musi mieć gorączkę, bo zwidują mu się dziwaczne majaki. Pamiętał doskonale, że w czasie wichury odłamał się i runął na niego wielki konar, że widział ten konar i chciał odskoczyć, ale wpadł nogą w jakiś dół, upadł, a konar spadł na niego. Coś bardzo silnie uderzyło go w głowę i stracił przytomność. Wydawało mu się, że po pewnym czasie tę przytomność odzyskał, spróbował wyciągnąć nogi spod konara, nie zdołał i znów zemdlał. Przypomniał sobie, że jedna noga wydawała mu się złamana. Nie wiedział, jak długo już tak leży, ale z całą pewnością popadł w malignę, bo to, co widzi, jest przecież niemożliwe.

Jedną rękę miał przygniecioną jakimś ciężarem i z jednego boku wyraźnie widział ciemne futro, które rozpoznał jako niedźwiedzie. Futro leżało trochę na nim i grzało jak piec. Z drugiej strony najpierw poczuł, a potem zobaczył młode wilki, które spały tak ze sobą skłębione, że nie mógł się doliczyć, ile ich jest. Również grzały bardzo porządnie. Tuż obok twarzy ujrzał leżące na mchu dwa kurze jajka i te jajka wprawiły go w kompletne osłupienie.

Uniósł odrobinę głowę i popatrzył na swoje nogi. Jedna była chyba w porządku, ale druga wydawała się złamana. Nagle przestał rozumieć, co widzi, bo uświadomił sobie, że w ogóle nie powinien oglądać własnych nóg. Były przecież ukryte pod konarem i powinny być ukryte nadal, wykluczone jest bowiem, żeby konar sam się odsunął i gdzieś poszedł. Nawet gdyby zepchnął go z siebie w stanie zamroczenia, powinien leżeć tuż obok. Tymczasem konara nie było, leżała za to duża, świeża rybą, trzy wielkie grube kawały drewna i mnóstwo gałęzi. Wszystkie były jakoś dziwnie zatemperowane, w porządny, równy szpic.

Leśniczy przestraszył się, że chyba oszalał, rozpoznał bowiem ślad bobrów. W ten sposób pogryźć drewno mogą tylko bobry, a skąd wzięłyby się bobry tutaj, w samym środku lasu, w dużej odległości od jakiejkolwiek wody? Jest to po prostu niemożliwe, więc chyba mu się przywiduje albo śni.

Po następnej chwili rozejrzał się dookoła ponad tymi futrami, wilczym i niedźwiedzim, i zrobiło mu się jeszcze goręcej niż było do tej pory. Wokół niego stało duże stado dzików i wszystkie wpatrywały się w niego z wyraźnym zainteresowaniem.

Leśniczy był tak otumaniony tymi wszystkimi widokami, że chwilami przestawał sobie zdawać sprawę z rzeczywistości. Nagle poczuł na brzuchu jakiś niewielki ciężar, spojrzał i ujrzał wiewiórkę. Wiewiórka trzymała w łapkach obgryziony z łupinki laskowy orzech i również wpatrywała się w niego. Leśniczy chciał sam do siebie coś powiedzieć, cokolwiek, tylko po to, żeby usłyszeć własny głos i przekonać się, czy jeszcze potrafi w ogóle mówić. Otworzył usta. W tym momencie wiewiórka błyskawicznym ruchem wepchnęła mu do tych otwartych ust orzeszek i w mgnieniu oka szurnęła na drzewo.

Leśniczy najpierw zamarł, potem odruchowo zgryzł orzeszek, poczuł, że ma strasznie sucho w gardle, i pomyślał, że mu się jakiś zupełnie niezwykły sen. Dziki dookoła poruszyły się nagle i zbliżyły do niego.

Dziki znalazły się tu najwcześniej. Nie było jeszcze ani Klementyny, ani Kikusia, ani Remigiusza, ani dwóch dorosłych wilków, ani kuny. Wilczęta spały głębokim snem po jednej stronie leśniczego, po drugiej zaś równie błogo spał Pafnucy. Dziki nie miały się z kim porozumieć i nie wiedziały, co zrobić. Orientowały się, że leśniczy otworzył oczy i poruszył głową, a zatem przestał być nieprzytomny. Z całą pewnością wracał do zdrowia i uważały, że teraz najpilniej rzeczą jest dać mu jeść. Jajek nie chciał. Nie straciły z oczu najmniejszego jego drgnięcia i wyraźnie widziały, że spojrzał na nie i wcale ich nie pożarł. Zjadł natomiast orzeszek wiewiórki, która ośmieliła się na ten zuchwały czyn tylko dlatego, że nie było w pobliżu żadnych wrogów. Wyłącznie głęboko śpiące wilczęta, dziki i oprzytomniały, ale nieszkodliwy leśniczy.

Dziki poczuły się zobowiązane nakarmić go. Barnaba zaczął podsuwać ku niemu niedużą, zdechłą mysz, Eudoksjus zaś poświęcił najwspanialszy smakołyk, ogromnego, tłustego pędraka, którego przed chwilą wygrzebał z ziemi. Nie mógł wziąć go do ust, bo wówczas z całą pewnością zjadłby go natychmiast, popchnął go zatem nosem w kierunku leśniczego, najpierw trochę, a potem mocno.

Leśniczy ujrzał nagle na futrze jednego wilczka, tuż przy swojej twarzy, wielkiego, żółtego, dorodnego pędraka. Wiewiórka zbiegła już z drzewa i siedziała teraz bardzo blisko, na jednym kawale konara. Na myśl, że wskoczy nagle na niego i wepchnie mu do ust tego pędraka, leśniczy oprzytomniał tak, jakby nigdy w życiu nie był zemdlony ani przez chwilę. Szarpnął się, żeby uwolnić przygniecione ręce, poruszył przy tym nogami, poczuł okropny ból i strasznie krzyknął.

W jednym ułamku sekundy wszystkie widzenia znikły. Dziki z łomotem wpadły w gęstwinę, trzy wilczki śmignęły w krzaki, wiewiórka skryła się w dziupli. Pozostał tylko niedźwiedź, który również zerwał się na równe nogi, ale nigdzie nie uciekał, tylko stał obok i patrzył na leśniczego. Leśniczy niedźwiedzia znał doskonale.

– Pafnucy! – jęknął. – Uratowałeś mi życie! Ogrzałeś mnie! Bez ciebie umarłbym z zimna!

Pafnucy nie zrozumiał, co leśniczy mówi, i czuł ogromne zakłopotanie. Najwyraźniej w świecie zaspał, nie miał zatem pojęcia, co się tutaj stało. Leśniczy po pozbyciu się konara chyba czuł się lepiej i lada chwila powinien był wstać, żeby normalnie wrócić do domu. Nie wstawał jednak, w dalszym ciągu leżał, bardzo blady. Zapewne należało trochę poczekać.

Powoli, bez pośpiechu, Pafnucy wycofał się w zarośla. Tam spotkał przestraszone dziki.

– Nic nie rozumiem – powiedział niespokojnie Eudoksjusz. – Jest głodny, zjadł orzecha wiewiórki, a jak mu dałem takiego cudownego pędraka, strasznie krzyknął. Myślisz, że to jest możliwe, że nie lubi pędraków?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: