Rozdział 33

Kiedy rano wychodziłem od Jannie, coś jej obiecałem. Przyrzekłem uroczyście, że wstąpię do Big Mike Giordano’s i kupię pizzę na wynos.

Wszedłem do sali szpitalnej, żonglując gorącym pudełkiem. Doktor Petito nie pozwolił Jannie dużo jeść, ale powiedział, że kawałek nie zaszkodzi.

– Dostawa! – zawołałem.

– Hurra! Hurra! – krzyknęła z łóżka. – Uratowałeś mnie przed tym okropnym, wstrętnym jedzeniem szpitalnym. Dzięki, tato. Jesteś super.

Wyglądała na zdrową dziewczynkę, która nie musi tu leżeć. Żałowałem, że tak nie jest. Miałem już trochę informacji o jej zabiegu. Przygotowania i sama operacja zajmą od ośmiu do dziesięciu godzin. Chirurg rozetnie guz i weźmie wycinek do biopsji. Przez ten czas stabilny stan Jannie zapewni dilantin. Zaczną jutro rano.

– Chciałaś z oliwkami i anchois, zgadza się? – zapytałem, po czym otworzyłem pudełko z pizzą.

Spojrzała na mnie złym wzrokiem. Z pewnością nauczyła się tego od swojej prababci.

– Błąd, panie dostawco. Jeśli na tej pizzy są jakieś paskudne anchois, niech pan ją lepiej zabiera z powrotem.

– Tylko się z tobą drażni – uspokoiła babcia i też posłała mi niedobre spojrzenie, trochę jednak łagodniejsze.

Jannie wzruszyła ramionami.

– Wiem. Ja też się z nim drażnię. It’s our thing, doo, doo. Do what you wanna do – zanuciła stary kawałek pop i uśmiechnęła się.

– Ja tam lubię anchois – wtrącił się z przekory Damon. – Są prawdziwie słone.

Jannie zmarszczyła brwi i spojrzała na brata.

– Sam będziesz anchois w następnym życiu.

Śmialiśmy się jak zawsze i wcinaliśmy pizzę z podwójnym serem, popijając mlekiem. Opowiadaliśmy sobie, jak nam minął dzień. W centrum uwagi była oczywiście Jannie. Opisywała szczegółowo swoją drugą tomografię komputerową, która trwała pół godziny.

– Będę lekarką – ogłosiła. – To już postanowione. Pewnie pójdę na uniwerek Johnsa Hopkinsa, jak tata.

Około ósmej babcia i Damon zaczęli się zbierać. Siedzieli w szpitalu od trzeciej; przyszli, jak tylko Damon wrócił ze szkoły.

– Tata jeszcze zostaje – obwieściła Jannie. – Był w pracy i za krótko go dziś widziałam.

Wyciągnęła ręce do babci, żeby ją uściskać. Obejmowały się dłuższą chwilę. Babcia szepnęła jej coś do ucha, a Jannie kiwnęła głową na znak, że rozumie.

Potem przywołała do łóżka Damona.

– Przytul mnie mocno i pocałuj – rozkazała.

Babcia i Damon machali jej na pożegnanie, uśmiechali się i powtarzali „cześć, trzymaj się, do jutra”. Na policzkach Jannie lśniły łzy, ale też się uśmiechała.

– To mi się naprawdę podoba – oznajmiła. – Wiecie, to, że jestem w centrum uwagi. I nie martwcie się, zostanę lekarką. Właściwie od dziś możecie do mnie mówić „doktor Jannie”.

– Dobranoc, doktor Jannie – powiedziała od drzwi babcia. – Słodkich snów. Do zobaczenia jutro, kochanie.

– Cześć – rzucił Damon, ruszył do wyjścia, po czym nagle odwrócił się. – Aha, „doktor Jannie”.

Zostaliśmy sami. Milczeliśmy przez chwilę. Podszedłem i objąłem Jannie. Scena pożegnania źle na nas podziałała. Siedziałem na brzegu łóżka i trzymałem ją, jakby miała się załamać. Długo trwaliśmy w tej pozie, rozmawialiśmy niewiele, tylko tuliliśmy się mocno do siebie.

Ze zdziwieniem spostrzegłem w pewnej chwili, że znów zasnęła w moich ramionach. Właśnie wtedy po policzkach zaczęły mi spływać łzy.

Rozdział 34

Pozostałem w szpitalu całą noc. Byłem przygnębiony i pełen obaw. Niewiele spałem. Trochę myślałem o napadach na banki, po prostu żeby zająć umysł czymś innym. Brutalnie zamordowano niewinnych ludzi i bolało mnie to jak każdego.

Rozmyślałem też o Christine. Kochałem ją i nic nie mogłem na to poradzić. Ale najwyraźniej podjęła już decyzję, co z nami będzie. Nie miałem na to wpływu. Nie chciała żyć z detektywem z wydziału zabójstw, a ja zapewne nie potrafiłbym być nikim innym.

Obudziliśmy się z Jannie około piątej rano. Okno jej sali wychodziło na płaski dach i mały ogród. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na wschód słońca. Wyglądał tak pięknie, że zrobiło mi się jeszcze smutniej. A jeśli to nasze ostatnie wspólne chwile? Nie chciałem o tym myśleć, ale nie mogłem przestać.

Jannie umie czasem czytać z mojej twarzy.

– Nie martw się, tato – powiedziała. – Zobaczę jeszcze wiele pięknych poranków. Choć, prawdę mówiąc, trochę się boję.

– To dobrze, że zawsze mówimy sobie prawdę – odrzekłem. – Tak powinno być.

– Okay, więc bardzo się boję – przyznała cicho.

– Ja też, malutka.

Trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy na wspaniałe, pomarańczowo-czerwone słońce. Całą siłą woli starałem się nie załamać. Zaczęło mnie ściskać w gardle, więc udałem, że ziewam, choć wiedziałem, że nie oszukam Jannie.

– Co będzie dziś rano? – zapytała w końcu szeptem.

– Reszta badań przedoperacyjnych. Może znów pobiorą ci krew?

– Wiesz, że ci ludzie tutaj to wampiry? Dlatego chciałam, żebyś został na noc.

– I słusznie – pochwaliłem ją. – Odparłem kilka ataków, ale wolałem cię nie budzić. Pewnie ogolą ci łepek.

– O, nie! – krzyknęła i złapała się za głowę.

– Tylko troszkę. Z tyłu. Będziesz wyglądała odjazdowo.

Była przerażona.

– Tak?! To może ty też wygolisz sobie tył głowy? Oboje będziemy wyglądali odjazdowo.

Wyszczerzyłem zęby.

– Jeśli chcesz, proszę bardzo.

Wszedł doktor Petito i usłyszał, jak się rozweselamy wzajemnie.

– Jesteś pierwsza na liście – powiedział z uśmiechem do Jannie.

Wypięła dumnie pierś.

– Widzisz, tato? Jestem numer jeden.

Zabrali mi Jannie pięć po siódmej.

Rozdział 35

Miałem w pamięci scenę, jak Jannie tańczy z kotką Rosie i śpiewa Róże są czerwone. Ciągle ją odtwarzałem w wyobraźni w tamten długi, straszny poranek u Świętego Antoniego. Czekanie w szpitalu to jak przedwczesne pójście do piekła albo przynajmniej do czyśćca. Babcia, Damon i ja prawie nie rozmawialiśmy przez cały czas. Na krótko wpadł Sampson, przyszły też ciotki Jannie. Oni również byli przybici. To wszystko było straszne. Najgorsze godziny w moim życiu.

Sampson zabrał babcię i Damona do stołówki na śniadanie. Ja nie ruszałem się z miejsca. Nie miałem żadnych wiadomości o Jannie. Wszystko wokół wydawało mi się nierzeczywiste. Przed oczami stanęły mi znowu obrazy związane ze śmiercią Marii. Kiedy moja żona została ranna w bezsensownej strzelaninie ulicznej, przywieźli ją właśnie do tego szpitala.

Kilka minut po piątej do poczekalni wszedł doktor Petito. Zobaczyłem go, zanim nas zauważył. Zrobiło mi się słabo. Poczułem, jak wali mi serce. Nie mogłem z jego twarzy wyczytać niczego poza tym, że jest zmęczony. W końcu nas dostrzegł, skinął ręką i podszedł.

Uśmiechnął się. Odetchnąłem z ulgą.

– W porządku. Udało się – powiedział. Uścisnął ręce kolejno: mnie, potem babci, potem Damonowi. – Możemy sobie pogratulować.

– Dziękuję – szepnąłem. – Za wszystko, co pan zrobił.

Piętnaście minut później pozwolono nam wejść do sali pooperacyjnej. Poczułem się nagle swobodnie i wspaniale.

Jannie leżała sama. Podeszliśmy cicho, niemal na plecach do łóżka. Na głowie miała turban z gazy. Była podłączona do monitorów i kroplówki.

Wziąłem ją za rękę. Babcia za drugą. Nasza mała dziewczynka uratowana. Udało się.

– Czuję się, jakbym za życia poszła do nieba – powiedziała do mnie babcia i uśmiechnęła się. – A ty?

Po około dwudziestu pięciu minutach Jannie zaczęła się budzić. Wezwano doktora Petito. Kazał jej wziąć kilka głębokich oddechów i zakaszleć.

– Boli cię głowa? – zapytał.

– Chyba tak – odrzekła Jannie.

Nagle spojrzała na mnie i babcię. Najpierw zmrużyła, potem wytrzeszczyła oczy. Najwyraźniej jeszcze całkiem nie oprzytomniała.

– Cześć tato, cześć babciu – powiedziała w końcu. – Wiedziałam, że też będziecie w niebie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: