Rozdział 38
To, co Brophy nam opowiedział, było niepokojące i nie mogło się dostać do prasy. Ktoś, kto nazywał siebie Supermózgiem, przesłuchiwał i angażował zawodowych zabójców. Tylko zabójców. Co planował? Następne napady na banki z braniem zakładników? Co mu chodziło po głowie, do cholery?
Po pracy pojechałem do szpitala. Jannie czuła się dobrze, ale mimo to zostałem z nią na noc. Mój drugi dom. Zaczęła mnie nazywać „współlokatorem”.
Następnego dnia zabrałem się do studiowania akt byłych, niezadowolonych pracowników Citibanku, First Virginia i First Union oraz ludzi, którzy grozili bankom. Nastroje w sztabie kryzysowym FBI były kiepskie. Staliśmy w miejscu. Wciąż nie mieliśmy żadnego dobrego podejrzanego.
Groźbami i głupimi dowcipami pod adresem banków zajmują się zwykle wydziały dochodzeniowe w ich centralach. Listy z pogróżkami piszą najczęściej ci, którym odmówiono pożyczki lub zabrano niespłacony dom. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Z portretów psychologicznych interesujących mnie osób wynikało, że większość miała problemy zawodowe, finansowe albo rodzinne. Czasami grożono bankom z powodu ich polityki personalnej lub powiązań z takimi krajami jak Afryka Południowa, Irak czy Irlandia Północna. W dużych bankach prześwietlano listy rentgenem w pokoju pocztowym i zdarzały się często fałszywe alarmy. Włączały je niekiedy gwiazdkowe pocztówki dźwiękowe.
Było to zajęcie wyczerpujące, ale konieczne. Wchodziło w zakres naszej pracy. Około pierwszej zerknąłem na Betsey Cavalierre. Siedziała jak wszyscy przy prostym, metalowym biurku. Sterty papierów prawie ją zasłaniały.
– Muszę wyskoczyć na trochę – powiedziałem. – Chcę sprawdzić jednego faceta. Groził Citibankowi. Mieszka niedaleko stąd.
Odłożyła długopis.
– Idę z tobą. O ile nie masz nic przeciwko temu. Kyle mówił mi, że ufa twojej intuicji.
– I zobacz, dokąd zaszedł – odrzekłem z uśmiechem.
– Właśnie – powiedziała i mrugnęła do mnie. – Chodźmy.
Akta Josepha Petrillo przeczytałem dwa razy. Wyróżniał się w tym gronie. Od dwóch lat, co tydzień wysyłał prezesowi nowojorskiego Citibanku wściekły, ziejący wręcz nienawiścią list z pogróżkami. Od stycznia 1990 roku pracował w ochronie banku. Zwolnili go dwa lata temu z powodu cięć budżetowych. Redukcja dotknęła wszystkie działy, nie tylko ochronę. Petrillo nie przyjął jednak do wiadomości żadnych wyjaśnień.
W tonie jego listów było coś, co mnie mocno zaniepokoiło. Choć pisane poprawnie i w sposób inteligentny, wskazywały na paranoję, może nawet schizofrenię. Petrillo, zanim podjął pracę w banku, służył w Wietnamie w stopniu kapitana. Wiedział, co to walka. Policja przesłuchiwała go w sprawie pogróżek, ale nie przedstawiono mu żadnych zarzutów.
– To pewnie jedno z tych twoich słynnych przeczuć – powiedziała Betsey w drodze do domu podejrzanego przy Piątej Alei.
– Słynnych złych przeczuć – poprawiłem ją. – Detektyw, który z nim rozmawiał kilka miesięcy temu, też miał podobne. Bank nie chciał wnieść oskarżenia.
W przeciwieństwie do swojej nowojorskiej imienniczki, waszyngtońska Piąta Aleja to biedny rejon na skraju Capitol Hill. Kiedyś mieszkali tu głównie amerykańscy Włosi, teraz żyje mieszanka różnych ras i narodowości. Wzdłuż krawężników stały rzędy starych, pordzewiałych samochodów. Wyróżniało się wyraźnie bmw sedan ze wszystkimi możliwymi bajerami. Pewnie handlarza narkotyków.
– Nic się nie zmieniło – powiedziała Betsey.
Skręciłem w ulicę, gdzie mieszkał Petrillo.
– Znasz tę okolicę? – spytałem.
Przytaknęła i zmrużyła oczy.
– Ileś tam lat temu, nie zamierzam teraz mówić ile, urodziłam się dokładnie cztery przecznice stąd.
Zerknąłem na nią. Patrzyła przed siebie z ponurą miną. Zdradziła mi kawałek swojej przeszłości: dorastała w złej dzielnicy Waszyngtonu. Nie wyglądała na to.
– Możemy zawrócić – powiedziałem. – Załatwię to później. Pewnie to żaden trop, ale Petrillo mieszka tak blisko naszego sztabu, że…
Pokręciła głową i wzruszyła ramionami.
– Przeczytałeś dziś masę akt. Ten właśnie facet wpadł ci w oko. Trzeba spróbować. Nie przeszkadza mi, że tu jestem.
Zatrzymaliśmy się przed narożnym sklepem, gdzie pewnie od dziesiątków lat zbierały się miejscowe dzieciaki. Obecna grupa wyglądała trochę retro w luźnych dżinsach, ciemnych T-shirtach i z przylizanymi do tyłu włosami. Wszyscy byli biali.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż Piątej Alei. Po chwili wskazałem niewielki żółty budynek.
– To dom Petrilla – powiedziałem.
– Więc pogadajmy z facetem – odparła Betsey. – Sprawdźmy, czy ostatnio obrobił jakieś banki.
Poszliśmy w górę po dziurawych, betonowych schodach do szarych, metalowych drzwi. Zapukałem we framugę.
– Policja! – krzyknąłem. – Chciałbym porozmawiać z Josephem Petrillo.
Betsey stała na lewo ode mnie, o jeden stopień niżej. Odwróciłem się do niej. Nie jestem pewien, co chciałem wtedy powiedzieć, w każdym razie nie zdążyłem.
W tej samej chwili – gdzieś w środku domu, niedaleko drzwi wejściowych – rozległ się ogłuszający huk wystrzału – zabrzmiał jak strzelba.
Betsey krzyknęła.
Rozdział 39
Dałem nura z ganku, pociągając Betsey za sobą. Upadliśmy na trawę i wyszarpnęliśmy broń. Dyszeliśmy ciężko.
– Jezu Chryste! – wysapała.
Żadne z nas nie oberwało, ale wystraszyliśmy się jak cholera. Poza tym byłem na siebie wściekły, że zachowałem się przy drzwiach tak nieostrożnie.
– Niech to szlag! Nie spodziewałem się, że będzie do nas strzelał.
– Już nigdy nie zwątpię w twoje złe przeczucia – szepnęła. – Wezwę posiłki.
– Najpierw wezwij policję – powiedziałem. – To nasze miasto.
Przykucnęliśmy za nieprzyciętym żywopłotem i kilkoma zaniedbanymi krzakami róż. Trzymałem odbezpieczony pistolet przy twarzy, lufą do góry. Czy to Supermózg? Znaleźliśmy go?
Dzieciaki spod delikatesów przyglądały się akcji z drugiej strony ulicy. Przyciągnął je strzał. Patrzyły na nas wytrzeszczonymi oczami, jakby oglądały na żywo serial Nowojorscy gliniarze. Jeden z chłopaków przyłożył dłonie do ust.
– Pieprzony świr Joe! – krzyknął głośno.
– Dobrze, że „pieprzony świr Joe” przestał do nas walić – wyszeptała Betsey.
– Ale niestety nadal ma strzelbę. Amunicję pewnie też.
Przesunąłem się trochę, żeby lepiej widzieć drzwi domu. Nie było w nich żadnej dziury.
– Petrillo! – zawołałem.
Cisza.
– Policja! – powtórzyłem.
Czekasz, żebym się pokazał, świrnięty Joe? – pomyślałem. Chcesz mieć lepszy cel?
Podkradłem się bliżej ganku, ale trzymałem się poniżej balustrady. Dzieciaki po drugiej stronie ulicy zaczęły mnie przedrzeźniać.
– Panie Petrillo? Stuknięty panie Petrillo? Jak ci tam w środku, świrnięty palancie?
Po kilku minutach przyjechało wsparcie: dwa radiowozy na syrenach. Potem jeszcze dwa. Później kilka wozów FBI. Wszyscy uzbrojeni po zęby i gotowi do wielkiej bitwy. Zablokowali wyloty ulicy, ewakuowali ludzi z domów naprzeciwko i z narożnego sklepu. Pojawił się helikopter stacji telewizyjnej.
Brałem udział w takich akcjach więcej razy, niż miałem ochotę pamiętać. Niedobrze. Zaczekaliśmy dwadzieścia minut, aż przyjedzie jednostka specjalna SWAT. „Niebiescy rycerze”. Byli szczelnie opancerzeni i wyważyli drzwi taranem. Wtedy wkroczyliśmy do środka.
Nie musiałem się tam pchać, ale wszedłem tuż za pierwszymi. Miałem na sobie kevlarową kamizelkę kuloodporną. Agentka Cavalierre ruszyła za mną. Podobało mi się, że nie została z tyłu.
Salon wyglądał jak strych w bibliotece. Sterty zbutwiałych książek bez okładek, podartych czasopism, starych gazet, sięgające prawie do sufitu, zajmowały większą część pokoju. A wszędzie koty, mnóstwo kotów. Miauczały żałośnie i wyglądały jakby ktoś chciał je zagłodzić na śmierć.
Joseph Petrilllo leżał na kupie starych numerów „Newsweeka”, „Life’a”, „Time’a” i „People”. Musiał je strącić, kiedy upadał do tyłu. Miał otwarte usta, jakby się uśmiechał.