Rozdział 42

Napadnięto na filię banku Chase Manhattan niedaleko waszyngtońskiego hotelu Omni Shoreham. Betsey Cavalierre i ja niewiele rozmawialiśmy w drodze z biura FBI do banku. Oboje baliśmy się bardzo tego, co możemy tam zastać.

Betsey zachowywała się w pełni profesjonalnie. Umieściła syrenę na dachu swojego samochodu i pędziliśmy przez miasto. Znów padało. Deszcz walił w karoserię i przednią szybę. Stolica płakała. Koszmar narastał. Jeszcze nigdy dotąd nie prowadziłem śledztwa w tak okropnej i niezrozumiałej sprawie. To zupełnie nie miało sensu. Bandyci napadający na banki działali jak seryjni zabójcy. Prasa rozpisywała się o tym i ludzie byli przerażeni. Mieli prawo. Bankierzy wściekali się, że policja nie potrafi z tym skończyć.

Z zamyślenia wyrwały mnie syreny policyjne przed nami. Od ich wycia zjeżyły mi się włosy na karku. Potem zobaczyłem niebiesko-biały szyld filii Chase Manhattan.

Betsey zatrzymała się na Dwudziestej Ósmej ulicy, prawie przecznicę od banku. Nie mogliśmy podjechać bliżej. Mimo ulewy zebrała się setka gapiów, poza tym drogę blokowały dziesiątki karetek pogotowia, radiowozów, był nawet wóz strażacki.

Pobiegliśmy w strugach deszczu do skromnego, ceglanego budynku na rogu Calvert. Wyprzedzałem Betsey o kilka kroków, ale nadążała.

Wejście na parking bankowy zagradzał policjant. Błysnąłem odznaką.

– Detektyw Cross, wydział zabójstw.

Przepuścił nas.

Zastanawiałem się, dlaczego syreny policyjne i alarmowe wciąż jeszcze wyją. Po wejściu do banku zrozumiałem. Naliczyłem pięć ciał. Kasjerki i dyrektorzy. Trzy kobiety, dwóch mężczyzn. Wszystkich zastrzelono. Następna makabra, chyba najgorsza, jak dotąd.

– Chryste, dlaczego?! – mruknęła Cavalierre. Na moment przytrzymała się mojego ramienia, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą.

Podbiegł do nas agent FBI. Pamiętałem go z pierwszego spotkania w sztabie kryzysowym. Nazywał się James Walsh.

– Pięć ofiar – zameldował. – Personel banku.

– Trzymają zakładników? – zapytała Betsey.

Pokręcił głową.

– Zabili żonę dyrektora. Strzał z bliskiej odległości. Nie rozumiemy z jakiego powodu. Darowali życie ochroniarzowi. Ma dla was wiadomość od jakiegoś Supermózga.

Rozdział 43

Ocalały ochroniarz nazywał się Arthur Strickland. Siedział w gabinecie zabitego dyrektora. Nie dopuszczono do niego dziennikarzy.

Był wysoki, szczupły i dobrze zbudowany. Miał około pięćdziesiątki. Wyglądało na to, że jest w szoku. Po twarzy i wąsach spływały mu wielkie krople potu, jasnoniebieska koszula od munduru dosłownie nim przesiąkła.

Betsey zaczęła z nim rozmawiać łagodnym, współczującym tonem.

– Starsza agentka Cavalierre z FBI – przedstawiła się. – Prowadzę to dochodzenie. A to detektyw Cross z policji waszyngtońskiej. Podobno ma pan dla nas wiadomość?

Potężny mężczyzna nagle się załamał. Ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał. Dopiero mniej więcej po minucie wziął się w garść i był w stanie mówić.

– Zabili bardzo miłych ludzi – powiedział. – Moich przyjaciół. Miałem ich chronić. Klientów oczywiście też.

– Wydarzyła się straszna tragedia, ale to nie pańska wina – odrzekła Betsey. Starała się go uspokoić i dobrze jej szło. – Dlaczego zastrzelili ich, a pana nie?

Ochroniarz pokręcił głową i wzruszył ramionami.

– Trzymali mnie w holu z innymi. Było ich dwóch. Kazali nam leżeć twarzą do podłogi. Powiedzieli, że muszą wyjść z banku kwadrans po ósmej. Ani sekundy później. Powtórzyli kilka razy, że nie może być żadnych błędów. Żadnych alarmów, żadnych ukrytych sygnalizatorów.

– Mieli spóźnienie? – zapytałem Stricklanda.

– Nie. Właśnie o to chodzi. Mogli wyjść o czasie, ale jakby im nie zależało. Kazali mi wstać. Myślałem, że już po mnie. Byłem w Wietnamie, ale jeszcze nigdy tak się nie bałem.

– I zostawili panu wiadomość dla nas?

– Tak. Jeden zapytał, czy lubię moją pracę. Odpowiedziałem, że tak. Nazwał mnie głupim, tępym burakiem. Kazał powtórzyć agentce Cavalierre z FBI i detektywowi Crossowi, że w banku popełniono błąd. Więcej błędów nie może być, powiedział to kilka razy. I że to wiadomość od Supermózga. Potem zastrzelili wszystkich na podłodze. Z zimną krwią. To moja wina. Byłem na służbie i pozwoliłem na to.

– Nie, panie Strickland – powiedziała cicho Betsey. – To nasza wina, nie pana.

Rozdział 44

Więcej błędów nie może być.

Supermózg wiedział wszystko o Betsey Cavalierre z FBI i detektywie Crossie. Panował nad sytuacją. Nawet nad ludźmi prowadzącymi dochodzenie. Byli teraz częścią jego planu.

W pogodny dzień wyjechał z Waszyngtonu na wieś. Na błękitnym niebie zastygło kilka obłoków. Symetrycznie – na wschodzie i na zachodzie. Kwitły lilie, żonkile i słoneczniki.

Grupa, która dokonała ostatniego napadu, mieszkała na farmie w Wirginii, na południe od Hayfield, mniej więcej sto trzydzieści kilometrów na południowy zachód od stolicy, prawie w Wirginii Zachodniej.

Skręcił na niebrukowaną polną drogę i zobaczył tył furgonetki pana Niebieskiego, wystający z wyblakłej, czerwonej stodoły. Po podwórzu łaziła para psów, kłapiąc zębami na gzy. Nigdzie nie zauważył swoich ludzi ani ich dziewczyn. Ale z domu dochodziła głośna muzyka rockandrollowa. Południowy, głównie gitarowy rock. Puszczali to od rana do nocy.

Wszedł do salonu, który przebudowano tak, by przypominał strych. Zastał tu panów Niebieskiego, Czerwonego, Białego i ich dziewczyny, łącznie z panną Zieloną. Poczuł zapach kawy. Pod ścianą stała miotła. Trochę posprzątali przed jego wizytą. Obok był oparty karabin snajperski heckler amp; koch.

– Witam wszystkich – powiedział i pomachał nieśmiało ręką, po swojemu. Uśmiechnął się, ale wiedział, że uważają go za frajera. Trudno. Panna Zielona przyglądała mu się, jakby wiedziała, że ma na nią ochotę.

– Się masz, profesorku – odezwał się Niebieski i wyszczerzył zęby.

Pogardliwy ton zabolał Supermózga. Nie zwiódł go fałszywy uśmiech. Pan Niebieski był zimnym jak głaz zabójcą. Dlatego został wybrany do napadu na banki First Union i Chase.

Supermózg uniósł dwa pudełka i papierową torbę.

– Przywiozłem pizzę i doskonałe chianti.

Rozdział 45

Radość zabijania, pomyślał.

Maszyna do zabijania.

Czas zabijania.

Pomysł zabijania.

Miejsce do zabijania.

Supermózg uśmiechnął się lekko. Obsesyjne igraszki słowne. Ale uśmiech nie pasował do jego twarzy. Był nieszczery, trochę wymuszony. Minęła czwarta po południu. Na dworze nadal świeciło jasne słońce. Przeszedł się po polach i wszystko przemyślał. Teraz wracał na farmę.

Wszedł frontowymi drzwiami i popatrzył na zwłoki. Sześć trupów. Ciała powyginane jak metal w ogniu. Widział to kiedyś podczas wielkiego pożaru na wzgórzach koło Berkeley w Kalifornii. Uwielbiał to: czyste piękno naturalnej zagłady.

Przyjrzał się zamordowanym. Byli zabójcami i odcierpieli za to. Tym razem otruł ich marplanem. Ciekawe, że lek przeciwdepresyjny działał najsilniej w serze lub czerwonym winie, zwłaszcza chianti. Dziwna kombinacja chemiczna powodowała nagły wzrost ciśnienia krwi, krwotok mózgowy i zapaść naczyniową. Voila.

Efekt zafascynował go. Rozszerzone źrenice. Usta wykrzywione w krzyku grozy. Opuchnięte, sine języki w kącikach warg. Teraz trzeba usunąć zwłoki. Muszą zniknąć bez śladu, jakby ci ludzie nigdy nie istnieli.

Przy drzwiach leżała drobna blondynka nazwiskiem Gersh Adamson. Zapewne próbowała wybiec na dwór. Bardzo dobrze. To ona była panną Zieloną. Mówiła, że ma dwadzieścia jeden lat, ale wyglądała na piętnaście. Jak cudownie wykrzywione usta. Krzyczała z przerażenia. Nie mógł oderwać oczu od jej warg.

Ocenił, że dziewczyna waży najwyżej pięćdziesiąt kilo. Ją będzie najłatwiej wynieść.

– Cześć, panno Zielona. Wiesz, że zawsze mi się podobałaś. Ale jestem trochę nieśmiały. A raczej byłem. Teraz już nie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: