Dla Bobby’ego jedzenie wiązało się z wysiłkiem porównywalnym z ćwiczeniami, lecz skupienie, z jakim oddawał się tej czynności, pozwoliło mi na przestudiowanie dalszych szczegółów jego fizjonomii. Zmierzwione włosy wyblakły na słońcu, brązowe oczy ocieniały takie rzęsy, jakie większość kobiet musi kupować. Lewa część jego twarzy nie poruszała się, na silnym podbródku widniała szrama, przywodząca na myśl wschodzący księżyc. Domyślałam się, że podczas tego fatalnego upadku do wąwozu zęby przebiły mu dolną wargę. Jak on to wszystko przeżył?

Zerknął znad talerza. Wiedział, że mu się przyglądam, ale nie miał nic przeciwko temu.

– Masz szczęście, że żyjesz – powiedziałam.

– Najgorsze dopiero ci powiem. Wiesz, spore kawałki mojego mózgu przepadły. – Znów przeciągał dziwnie wyrazy, jakby sam ten temat wpływał na jego głos. – Dwa tygodnie przeleżałem w śpiączce, a po przebudzeniu nie wiedziałem, co się, do cholery, dzieje. Ciągle jeszcze nie wiem. Ale pamiętam, jaki byłem dawniej, i to naprawdę boli. Byłem bystry, Kinsey. Dużo wiedziałem. Potrafiłem się skoncentrować i miewałem pomysły. Mój umysł mógł wykonywać takie magiczne przeskoki. Wiesz, co mam na myśli?

Skinęłam głową. Wiedziałam co nieco o umysłach zdolnych do magicznych przeskoków.

– A teraz tylko luki i wolne przestrzenie – ciągnął. – Dziury. Wielkie kawałki przeszłości przepadły. Już nie istnieją. – Przerwał, by wytrzeć nerwowo podbródek, po czym spojrzał gorzko na chusteczkę. – Jezu, fatalnie się ślinię. Gdybym taki był zawsze, nie poczułbym różnicy i mniej by mnie to wkurzało. Myślałbym wtedy, że każdy ma mózg działający podobnie do mojego. Lecz kiedyś byłem szybki. Pamiętam. Skończyłem szkołę średnią, miałem zamiar studiować medycynę. A teraz tylko ćwiczę. Próbuję odzyskać koordynację ruchów, bym mógł chociaż pójść sam do pieprzonej toalety. Gdy nie jestem na sali, spotykam się z psychiatrą Kleinertem i usiłuję dojść z sobą do ładu.

W jego oczach nagle pojawiły się łzy i przerwał, próbując się opanować. Wziął głęboki oddech i potrząsnął gwałtownie głową. Kiedy znów przemówił, jego głos przepełniony był wstrętem do samego siebie.

– No i tak spędzam letnie wakacje. A co z tobą?

– Jesteś pewny, że to była próba zabójstwa, a nie sprawka jakiegoś dowcipnisia lub pijaka?

Namyślał się przez chwilę.

– Poznałem ten samochód. Tak mi się przynajmniej wydaje. Właściwie już nie, lecz wygląda, że… wówczas poznałem ten pojazd.

– Ale nie kierowcę?

Potrząsnął przecząco głową.

– Nie mogę ci teraz powiedzieć. Może go wtedy poznałem, a może nie.

– Mężczyzna? Kobieta? – zapytałam.

– Nie, i to uleciało.

– Skąd wiesz, że to nie Ricka chciano zabić, tylko ciebie?

Odsunął talerz i dał znak, że ma ochotę na kawę. Walczył z sobą.

– Coś się stało i ja to wiedziałem. Tyle pamiętam. Pamiętam nawet, że miałem kłopoty. Bałem się. Ale dlaczego?

– A co z Rickiem? Też był wmieszany?

– Nie sądzę, żeby miał z tym coś wspólnego. Przysiąc nie przysięgnę, lecz jestem niemal pewny.

– A gdzie wtedy jechałeś? Może to stanowi klucz do zagadki?

Bobby zerknął do góry. Przy jego ramieniu stała kelnerka z dzbankiem. Poczekał, aż naleje nam kawy. Odeszła, a on uśmiechnął się nieszczerze.

– Słuchaj, nie wiem, kim są moi wrogowie. Nie wiem, czy moi znajomi wiedzą o tej „rzeczy”, o której zapomniałem. Nie chcę, by ktoś podsłuchał, co mówię… Tak na wszelki wypadek. Wiem, popadam w paranoję, ale nic na to nie poradzę.

Wzrokiem odprowadzał kelnerkę, gdy zbliżała się do kuchni. Odstawiła dzbanek z powrotem do kompletu i przy okienku odebrała zamówienie, zerkając na niego z ukosa. Była młoda i chyba wiedziała, że o niej rozmawiamy. Bobby powtórnie wytarł podbródek, cały czas myślał o czymś intensywnie.

– Jechaliśmy do Stage Coach Tavern. Zwykle gra tam kapela folkowa i chcieliśmy z Rickiem jej posłuchać. – Wzruszył ramionami. – Może chodziło też o coś więcej, ale skąd mogę wiedzieć?

– A jak w tamtym czasie wyglądało twoje życie?

– Byłem świeżo upieczonym absolwentem college’u w Santa Teresa. Pracowałem na niepełnym etacie u Świętego Terry’ego, czekając na potwierdzenie mojego przyjęcia na studia medyczne.

Szpital w Santa Teresa od niepamiętnych czasów nazywano szpitalem Świętego Terry’ego.

– Nie było już na to za późno? Myślałam, że kandydaci na studia medyczne składają podania w zimie, żeby na wiosnę otrzymać odpowiedź.

– No tak, właściwie nie przyjęto mnie od razu, więc po raz drugi złożyłem podanie.

– A co robiłeś u Świętego Terry’ego?

– Byłem „fachowcem od wszystkiego”, naprawdę. Zlecano mi przeróżne zadania. Pracowałem w recepcji, wypełniając formularze przyjęć. Dzwoniłem po podstawowe dane, zakres ubezpieczenia i tym podobne rzeczy. Później przez jakiś czas robiłem w kartotekach, sortowałem informacje, aż mnie to znudziło. Ostatnio jednak pisałem na maszynie na oddziale patologii. Pracowałem dla doktora Frakera. To fajny gość. Czasem pozwalał mi wykonać test w laboratorium. No wiesz, najprostsze rzeczy.

– Nie wygląda mi to na ryzykowną pracę – wtrąciłam. – A co z uczelnią? Czy tarapaty, w jakie wpadłeś, nie wiążą się jakoś ze szkolą? Fakultetem? Studiami? Jedną z działalności pozalekcyjnych, w które się zaangażowałeś?

Potrząsał głową, ale najwidoczniej nic mu nie wpadło do głowy.

– Wątpię. Od czerwca nie chodziłem na zajęcia. Wypadek zdarzył się w listopadzie.

– Ale masz przeczucie, że tylko ty znałeś jakiś fakt, jakikolwiek by on był.

Omiótł wzrokiem bar i spojrzał na mnie.

– Tak sądzę. Ja i ten, kto chciał mnie dorwać i uciszyć na wieki.

Długo siedziałam, gapiąc się na niego, starając się wczuć w sytuację. Rozmieszałam kawę z mlekiem, najprawdopodobniej surowym. Zwolennicy zdrowej żywności uwielbiają jeść żywe kultury bakterii i tym podobne rzeczy.

– Czy masz choć mgliste pojęcie, od jak dawna wiedziałeś to, co wiedziałeś? Bo tak się zastanawiam… Jeśli potencjalnie było to tak niebezpieczne… to dlaczego od razu wszystkiego nie wyśpiewałeś?

Obserwował mnie z zainteresowaniem.

– Komu? Gliniarzom?

– No jasne. Jeśli trafiłeś na ślad jakiejś kradzieży albo odkryłeś, że ktoś jest rosyjskim szpiegiem… – sypałam możliwościami, które na bieżąco przychodziły mi do głowy. – Albo natknąłeś się na spisek zawiązany w celu zabicia prezydenta…

– Dlaczego nie podniosłem pierwszej lepszej słuchawki i nie zadzwoniłem po pomoc?

– No właśnie.

Milczał.

– Może i podniosłem. Może… Cholera, Kinsey, nie wiem. Nie zdajesz sobie sprawy, jak mnie to irytuje. Początkowo, przez pierwsze dwa, trzy miesiące w szpitalu mogłem myśleć tylko o bólu. Aby utrzymać się przy życiu, musiałem dać z siebie wszystko. W ogóle nie wspominałem tego wypadku. Lecz krok po kroku, wracając do zdrowia, zacząłem znów o nim rozmyślać, chciałem poskładać wszystkie kawałki. Szczególnie gdy powiedzieli, że Rick nie żyje. A o tym dowiedziałem się dopiero po kilku tygodniach. Sądzę, że bali się, iż będę się o to obwiniał, co spowolni moją kurację. Poczułem się okropnie, kiedy już o tym usłyszałem. Bo może byłem pijany i zjechałem z drogi? Musiałem dowiedzieć się, co zaszło, w przeciwnym razie postradałbym zmysły, jakby mój stan już i tak nie był parszywy. Tak czy inaczej, to właśnie wtedy zacząłem kompletować całą układankę.

– Może przypomnisz sobie resztę, skoro już tyle pamiętasz.

– No i w tym tkwi sedno sprawy – powiedział. – Co będzie, kiedy tak się stanie? Zdaje się, że jedyną rzeczą, jaka mnie teraz utrzymuje przy życiu, jest fakt, że nie mogę przypomnieć sobie niczego więcej.

Podniósł głos, po czym zamilkł, i spojrzał nerwowo w bok. Jego niepokój był zaraźliwy i spostrzegłam, że sama rozglądam się podobnie jak on, zniżając jednocześnie głos, by nikt nie podsłuchał naszej rozmowy.

– Czy grożono ci od tamtego czasu? – zapytałam.

– Hm… nie.

– Żadnych anonimowych listów bądź dziwnych telefonów?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: