Znalazłam właściwy numer i, zwalniając, wjechałam na podjazd. Na prawo stały trzy domki wykładane białym stiukiem, sprawiały wrażenie wzniesionych przez trzy małe świnki. Rozglądałam się, nie mogąc odnaleźć parkingu. Toczyłam się więc do przodu, w nadziei, że miejsce do parkowania znajduje się za zakrętem, który był przede mną. Zerknęłam przez ramię, zastanawiając się, dlaczego w zasięgu wzroku nie ma żadnych samochodów i który z niewielkich bungalowów należy do rodziny Bobby’ego. Na moment ogarnął mnie niepokój. Chyba miał na myśli to popołudnie, a może nie? Wyobrażałam sobie, że przyjeżdżam w zły dzień. Wzruszyłam ramionami. No i co z tego? Gorsze wpadki przeżyłam już w życiu, choć akurat w tej chwili żaden nie przychodził mi do głowy. Skręciłam, szukając miejsca do zaparkowania wozu. Odruchowo wcisnęłam hamulec i zatrzymałam się z piskiem opon.

– Do stu diabłów! – wyszeptałam.

Alejka wychodziła na obszerny dziedziniec wyłożony płytami. Tuż przed sobą zobaczyłam dom. Wiedziałam podświadomie, że Bobby Callahan mieszka tutaj, a nie w żadnym z tych zacisznych, ślimaczych domeczków, na które się natknęłam. Możliwe, że zbudowano je dla służby. Ten natomiast był czymś naprawdę wielkim.

Dom miał rozmiary budynku szkoły średniej, do której uczęszczałam; projektował go chyba ten sam architekt, Dwight Costigan, nieżyjący już, który w czasie ponad czterdziestu lat samotnej pracy tchnął w Santa Teresa nowego ducha. Styl, jeśli się nie mylę, nawiązywał do hiszpańskiego odrodzenia. Przyznaję, że ze wzgardą odnoszę się do białych ścian wykładanych stiukiem i dachów krytych czerwoną dachówką. Drwię z arkad i z bugenwilli, sztucznie postarzanych belek i balkonów, ale jeszcze nigdy nie oglądałam tego wszystkiego w takim połączeniu.

W środkowej partii domu były dwie kondygnacje, każda miała po bokach dwie arkady krużganków. Łuk, łuk, wszędzie łuki, wsparte na wysmukłych kolumnach. Także kępy wiotkich palm, rzeźbione portale, okna z maswerkiem. Wzniesiono nawet kampanilę z dzwonem, przypominającą stary misyjny kościółek. Wszystko to przypominało trochę klasztor, a trochę plan zdjęciowy. Cztery mercedesy stały zaparkowane na dziedzińcu, jakby kręcono tu film reklamowy. Pośrodku – strumieniem wody wysokim na piętnaście stóp – tryskała fontanna.

Zatrzymałam się na uboczu, a potem spojrzałam krytycznie na swój ubiór. Spodnie, co dopiero teraz zauważyłam, miały plamę na udzie, którą mogłam ukryć jedynie poprzez nieustanne zginanie się do przodu, bo wtedy zwisająca bluzka sięgnęłaby dostatecznie daleko. Sama bluzka była w porządku: półprzeźroczysta i czarna, z prostokątnym dekoltem, długimi rękawami i ściągającym ją paskiem. Przez chwilę rozważałam możliwość powrotu do domu i zmiany ubrania. Lecz uświadomiłam sobie, że i tam nie mam nic szczególnie lepszego. Przekręciłam się w stronę tylnego siedzenia i zaczęłam grzebać w niewiarygodnej kolekcji gratów, jakie tam trzymam. Jeżdżę volkswagenem, jednym z tych bezosobowych beżowych sedanów, na ogół doskonałym przy mojej profesji. Jednak w tym przypadku powinnam była wynająć przedłużoną limuzynę. Volkswagenami zapewne jeżdżą tu ogrodnicy.

Odgarnęłam książki prawnicze, pudełka z pilniczkami, zestaw narzędzi, walizkę, w której przechowuję broń. Ach, właśnie tego szukałam: starej pary rajtuzów, przydatnej w awaryjnych sytuacjach. Na podłodze znalazłam parę szpilek, które kupiłam wtedy, gdy zamierzałam udawać prostytutkę w obskurnej dzielnicy Los Angeles. Kiedy wówczas przybyłam na miejsce, okazało się – oczywiście – że wszystkie dziwki wyglądają jak uczennice college’u, więc zrezygnowałam z tego przebrania.

Po zdjęciu sandałów cisnęłam je na tylne siedzenie i wykręciłam się z długich spodni. Wężowym ruchem wślizgnęłam się w rajtuzy, śliną wypolerowałam lakierowane pantofelki i włożyłam je pośpiesznie. Wysunęłam pasek z bluzki i zawiązałam go wokół szyi w egzotyczny węzeł. Na dnie torebki znalazłam kredkę do oczu i trochę różu, dzięki czemu mogłam szybko poprawić makijaż, w tym celu wykorzystałam lusterko wsteczne. Oceniłam, że choć wyglądam cudacznie, oni tego nie zauważą. Z wyjątkiem Bobby’ego nikt mnie przedtem nie widział. Miałam taką nadzieję.

Wysiadłam z auta i złapałam równowagę. Szpilek tej wysokości nie nosiłam od czasów pierwszej klasy, gdy bawiło mnie przebieranie się w stare ciuchy ciotki. Bez paska bluzka zwisała do połowy uda, a lekka tkanina przywarła do bioder. Jeśli przejdę przed snopem światła, zobaczą moje majtki bikini, lecz co z tego? Skoro nie stać mnie na porządne ubranie, przynajmniej mogę odwrócić ich uwagę od tego przykrego faktu. Odetchnęłam głęboko i stukając szpilkami, podeszłam pod drzwi.

ROZDZIAŁ 3

Zadzwoniłam. Usłyszałam echo dzwonka, przetaczające się po domu. Po chwili oczekiwania otworzyła mi czarna służąca w białym fartuchu, przywodząca na myśl salową. Miałam ochotę paść w jej ramiona i prosić, żeby zaciągnęła mnie do szpitala, tak bolały mnie stopy; zamiast tego wymieniłam swe nazwisko, mrucząc, że oczekuje mnie Bobby Callahan.

– Tak, pani Millhone. Proszę tędy.

Odsunęła się na bok, a ja weszłam do holu. Sufit w tym miejscu unosił się na wysokość drugiego piętra, światło przeciskało się do wewnątrz poprzez serię okien, które towarzyszyły szerokim schodom pnącym się z lewej strony. Podłogę wyłożono płytkami w kolorze delikatnej czerwieni, wypolerowanymi do połysku. Chodniki z perskich dywanów miały stonowane wzory. Z kutych prętów przypominających antyczny arsenał zwieszały się gobeliny. Temperaturę powietrza ustawiono perfekcyjnie, wszędzie panował miły chłód, bujna roślinna kompozycja stojąca na ciężkim stole intensywnie pachniała. Poczułam się, jakbym odwiedziła muzeum.

Służąca poprowadziła mnie korytarzem do salonu tak ogromnego, że ludzie na drugim końcu przypominali krasnali. Kamienny kominek musiał mieć jakieś dziesięć stóp szerokości i dwanaście wysokości, można by w nim swobodnie upiec wołu. Meble były bardzo komfortowe i megalityczne. Cztery kanapy sprawiały wrażenie solidnych, krzesła były obszerne i tapicerowane, z szerokimi oparciami, przypominały mi trochę fotele pierwszej klasy w samolocie. Nie dostrzegłam żadnego schematu, jeśli chodzi o kolory, i zastanawiałam się, czy tylko w klasie średniej panuje przekonanie, że należy wynająć kogoś, by dopasował wszystko kolorystycznie.

Dojrzałam Bobby’ego, który – chyba z litości – pokuśtykał w moją stronę. Zobaczył, że nie przygotowałam się odpowiednio na to przedstawienie.

– Wybacz, mogłem cię ostrzec – powiedział. – Pozwól, że przyniosę ci drinka. Czego się napijesz? Mamy białe wino, lecz gdybym ci powiedział jakie, pomyślałabyś, że chcę zaszpanować.

– Świetnie, może być wino – odpowiedziałam. – Szpan doprowadza mnie do obłędu.

Kolejna służąca, nie ta, która otworzyła mi drzwi, tylko druga, specjalnie przeszkolona do salonu, przewidziała życzenie Bobby’ego i podeszła do nas z kieliszkami pełnymi wina. Wzdrygnęłam się na myśl, że mogę okryć się hańbą, wylewając drinka na bluzkę lub zahaczając obcasem o dywan. Bobby wręczył mi kieliszek wina, z którego upiłam mały łyczek.

– Czy wychowałeś się w tym miejscu? – zapytałam. Niełatwo było wyobrazić sobie dziecięce zabawki w pomieszczeniu kojarzącym się z kościelną nawą. Nagle poczułam wykwintny smak wina. Przez nie znienawidzę tę breję z kartonowych pudełek, którą zazwyczaj piję.

– Hm, no tak – odparł, rozglądając się teraz wokoło z zaciekawieniem, jakby absurdalność tego faktu dotarła do niego dopiero teraz. – Miałem niańkę, oczywiście.

– No jasne, czemu nie? Czym zajmują się twoi rodzice? Czy może mam zgadywać?

Bobby uraczył mnie krzywym uśmiechem i wytarł podbródek, jakby trochę onieśmielony.

– Mój dziadek ze strony matki na przełomie stuleci założył wielką firmę chemiczną. Sądzę, że opatentowali z połowę produktów nieodzownych dla cywilizacji. Natryski, płyny do płukania ust, różne przyrządy do kontroli urodzeń, mnóstwo lekarstw nie na receptę, a także rozpuszczalniki, stopy, produkty przemysłowe. Lista jest całkiem długa.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: