Kiedy tylko dotarłam do kompleksu dwupiętrowych budynków, gdzie mieściła się kancelaria, rozpoczęłam tradycyjną misję poszukiwania miejsca do zaparkowania samochodu. Jedyną wadą mojej obecnej przystani był maleńki parking mieszczący zaledwie dwanaście samochodów. Lonnie i jego wspólnik mieli zarezerwowane miejsca, podobnie jak ich dwie sekretarki, Ida Ruth Kenner i Jill Stahl. Pozostałe osiem miejsc przydzielono innym najemcom lokali, więc reszta nas, maluczkich, zmuszona była szukać miejsca w najbliższej okolicy. Dziś udało mi się wcisnąć na wąski skrawek pomiędzy dwoma podjazdami i mogłabym przysiąc, że parkowanie w tym miejscu było prawie zgodne z przepisami. Dopiero później się przekonałam, że byłam w błędzie.
Przeszłam pięć przecznic dzielących mnie od budynku, przemierzyłam dzielnie dwie kondygnacje schodów i weszłam do biura nierzucającymi się w oczy bocznymi drzwiami. Ruszyłam przez wewnętrzny hol prosto do mojego pokoju i otworzyłam drzwi, unikając spotkania z Idą Ruth i Jill, pogrążonymi w rozmowie o parę kroków ode mnie. Wiedziałam, że jej tematem jest poruszana niezmiennie od dwóch miesięcy sprawa. John Ives, wspólnik Lonniego, przekonał go, by po odejściu recepcjonistki firma zatrudniła jego siostrzenicę. Jennifer miała osiemnaście lat i niedawno skończyła szkołę średnią. To była jej pierwsza praca i pomimo otrzymania długiej listy obowiązków, nadal nie miała pojęcia, czego firma od niej oczekuje. Zjawiała się w pracy w podkoszulkach i minispódniczkach, długie jasne włosy spływały jej falą aż do pasa, a gołe nogi wsuwała w klapki na drewnianych podeszwach. Przez telefon jej głos brzmiał piskliwie, była na bakier z ortografią i jakoś nie potrafiła zrozumieć, że do pracy nie należy się spóźniać. Często też udzielała sobie od dwóch do czterech dni urlopu, kiedy jej bezrobotni przyjaciele wybierali się na jakąś dłuższą imprezę. Ida Ruth i Jill miały już serdecznie dość sprzątania – dosłownie i w przenośni – bałaganu, jaki po sobie pozostawiała. Obie wylewały swoje żale przede mną, najwyraźniej obawiając się Lonniego i Tohna. Nigdy nie lubiłam rozmaitych biurowych podchodów, co stanowiło dodatkowy bodziec do zmiany dekoracji. Dawniej pociągała mnie rodzinna atmosfera panująca w firmie, a teraz byłam świadkiem rozgrywającej się po kątach psychodramy. Jenniffer była Kopciuszkiem o bardzo skromniutkim ilorazie inteligencji. Ida Ruth i Jill, niczym dwie paskudne przyrodnie siostry, były dla niej bardzo miłe, lecz przy każdej okazji obgadywały ją za plecami. Nie byłam pewna, jaka rola przypadła w udziale mnie, lecz unikałam tego spektaklu jak ognia, chowając się w swoim pokoju. Rozwiązywanie konfliktów nigdy nie było moją mocną stroną.
Pragnąc jak najszybciej stamtąd uciec, zadzwoniłam na posterunek policji w Santa Teresa i poprosiłam o połączenie z detektywem Odessą. Był właśnie na zebraniu, ale kobieta, która odebrała telefon, powiedziała mi, że powinno szybko się skończyć. Umówiłam się więc na dziesiątą trzydzieści. Wypełniłam formularz umowy, którą miałam przygotowaną w komputerze, po czym włożyłam go do koperty Express Mail, by ją wysłać do Fiony na adres Melanie w San Francisco. Wsunęłam kopertę do torebki i usiadłam przy biurku, rysując między rundkami układanego na komputerze pasjansa mocno symboliczne zawijasy na podkładce na biurko. Nie oznacza to wcale, że nie miałam nic do roboty, wręcz przeciwnie, ale nie mogłam się na niczym skupić, bo w mojej głowie wciąż szaleńczo wirowały uzyskane wcześniej informacje. Wreszcie wyjęłam duży, żółty blok listowy i zaczęłam robić notatki.
O dziesiątej dwadzieścia zamknęłam drzwi biura i ruszyłam w stronę poczty, po czym obrałam za cel oddalony o cztery przecznice posterunek policji. W powietrzu poranka wyczuwało się wyraźnie chłód, a blade słońce skryło się za ciemnymi chmurami zwiastującymi nadciągający szybko deszcz. Pora „deszczowa” w Santa Teresa jest zupełnie nieprzewidywalna. Okres przelotnych opadów rozpoczął się kiedyś w połowie stycznia i trwał nieprzerwanie aż do początku marca. Ostatnio wybryki pogody na całym świecie sprawiły, że u nas stała się wyjątkowo kapryśna. Od końca maja aż do października poziom opadów mierzono w milimetrach, lecz w miesiącach zimowych bywało różnie, a ten zapowiadał się na najbardziej wilgotny od lat. Zimny front przesuwał się w dół od Alaski, a jego zwiastunem był przenikliwy, zimny wiatr. Gałęzie drzew poruszały się nieustannie, wyginając z trzaskiem, a wyschnięte liście palm odrywały się od pni i sunęły po chodnikach niczym wielkie miotły.
Nic dziwnego, że hol na posterunku policji wydawał się dziwnie zaciszny. Po mojej lewej stronie na drewnianej ławce siedział mały chłopiec, a jego ojciec rozmawiał z cywilnym urzędnikiem o kopiach raportu sporządzonego po wypadku. Podeszłam do lady w kształcie litery L, gdzie oficer w mundurze kierował ruchem interesantów. Powiedziałam mu o spotkaniu, a on przez telefon poinformował detektywa Odessę o moim przybyciu.
– Zaraz tu przyjdzie – rzucił.
Czekałam spokojnie, rzucając przelotne spojrzenia w kierunku działu akt. Moja przyjaciółka Emerald przeszła na wcześniejszą emeryturę i nie miałam tu już nikogo, kto mógłby mi przekazywać cenne informacje. Emerald co prawda nigdy nie złamała panujących tu zasad, ale parę razy niebezpiecznie zbliżyła się do tej granicy.
Detektyw Odessa uchylił drzwi i wysunął głowę na korytarz.
– Pani Millhone?
– To ja.
– Vince Odessa – przedstawił się i uścisnęliśmy sobie dłonie. – Zapraszam.
– Dzięki – odparłam.
Wręczył mi identyfikator, który przypięłam do klapy kurtki.
Detektyw był ubrany w niebieską koszulę, ciemny krawat, spodnie koloru khaki, ciemne skarpetki i lśniące czarne buty. Miał ciemne włosy, a tył jego głowy był spłaszczony, jakby od urodzenia spał tylko na wznak. Miał około stu siedemdziesięciu centymetrów, był więc trochę wyższy ode mnie. Przytrzymał drzwi, bym mogła wejść w boczny korytarz, po czym ruszył przodem. Skręcił w lewo, przechodząc przez drzwi z napisem Wydział Dochodzeniowy. Szłam za nim, mijając szereg mniejszych pokoi.
– Shelly wspominała, że pani wizyta ma związek z zaginięciem doktora Purcella – powiedział przez ramię.
– Zgadza się. Jego była żona wynajęła mnie, żebym zbadała dokładnie tę sprawę.
– Spodziewałem się czegoś takiego – rzucił obojętnie. – Była tutaj w zeszłym tygodniu.
– I co pan o niej sądzi?
– Muszę skorzystać z dobrodziejstwa piątej poprawki do konstytucji. Wzięła pani tę sprawę?
– Jeszcze nie zrealizowałam czeku. Pomyślałam, że powinnam najpierw porozmawiać z panem.
Jego „biuro” mieściło się w ciasnej, standardowej niszy: sięgające ramion szare ściany i podłoga wyłożona syntetyczną wykładziną. Odessa usiadł przy biurku i wskazał mi jedyne krzesło mieszczące się na tej mocno ograniczonej przestrzeni. Na biurku stały w ramkach zdjęcia jego rodziny: żony, trzech córek i syna. Mała metalowa biblioteczka stojąca za biurkiem mieściła równo poukładane zbiory przepisów i książki prawnicze. Detektyw był gładko ogolony, tylko w okolicy baków widać było cień zarostu, który jego maszynka najwyraźniej tego ranka ominęła. Ciemne brwi rysowały się ostro nad niebieskimi oczami.
– W czym mogę pani pomóc?
– Jeszcze nie wiem. Bardzo chciałabym się dowiedzieć, co już zdołaliście ustalić, oczywiście jeśli gotów jest pan podzielić się ze mną tymi informacjami.
– Nic nie stoi na przeszkodzie – odparł. Pochylił się do przodu i przerzucił stos grubych akt leżących na biurku. Z samego spodu wyciągnął spięty plik dokumentów i położył go przed sobą.
– Straszny tu u nas bałagan. Powiedzieli nam, że za sześć, osiem miesięcy przerzucimy się na komputery. Biuro bez papierów. Wierzy pani w coś takiego?
– Kuszące, ale mocno wątpliwe.
– Też tak uważam – zgodził się ze mną. Przerzucił parę stron, szukając pierwszego raportu o zaginięciu. – Właśnie dostałem awans. W tej ekipie jestem nowy, więc traktują to trochę jak szkolenie. Zobaczmy, co tutaj mamy. – Przebiegł wzrokiem stronę. – Crystal Purcell zgłosiła zaginięcie męża we wtorek rano, szesnastego września, siedemdziesiąt dwie godziny po tym, jak doktor nie wrócił zgodnie z planem do domu. Zanotowaliśmy to zgłoszenie w aktach. Podczas tego weekendu doszło w okolicy do paru włamań, więc zająłem się tą sprawą dopiero w południe w czwartek, osiemnastego września. Udało nam się ustalić, że Purcellowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo i w jego zniknięciu nie było nic podejrzanego. – Przerwał i spojrzał na mnie. – Szczerze mówiąc, doszliśmy do wniosku, że doktor sam postanowił się ulotnić. Wie pani, jak to jest. Połowa takich wypadków kończy się tym, że facet wraca do domu skruszony, z podkulonym ogonem. Okazuje się, że ma na boku dziewczynę albo gdzieś zapił z kumplami. Można to tłumaczyć na wiele sposobów, a większość jest zupełnie niewinna. To bardzo przykre dla żony, ale nie ma w tym nic groźnego. – Odchylił się wygodnie na oparcie krzesła. – Co roku znika z domu od pół miliona do miliona osób. To ciężkie przeżycie dla rodziny i przyjaciół. Pani na pewno też miała do czynienia z takimi przypadkami. Początkowo wszyscy zaprzeczają. Nie mogą uwierzyć, że ktoś mógłby im zrobić coś takiego. Potem dostają szału. W każdym razie zadzwoniłem do obecnej pani Purcell i umówiłem się z nią na piątek po południu, dziewiętnastego września. Szczerze mówiąc, byłem prawie pewny, że otrzymała już jakąś wiadomość od męża.