10
Dziekan Harrison Gordon upewnił się, czy drzwi gabinetu są zamknięte na klucz; A ściślej, na dwa spusty. W tej sprawie nie chciał ryzykować.
Umościł się w fotelu i wyjrzał przez okno na renomowany Uniwersytet Restona w całej okazałości – melanż zielonych trawników i budynków z cegły. Tej świątyni nauki nie przyozdabiały bluszcze, choć powinny. Studenci wyjechali na wakacje, ale teren wciąż roił się od ludzi – uczestników letnich obozów futbolowych i tenisowych, okolicznych mieszkańców, traktujących kampus jak park, hipisowskich weteranów, którzy pielgrzymowali do tutejszych przybytków sztuk wyzwolonych niczym muzułmanie do Mekki, typów chowanych na owsiance – mnóstwa czerwonych bandan i poncz. Jakiś brodacz rzucił latającym plastikowym talerzem. Talerz pochwycił mały chłopiec.
Harrison Gordon tego nie widział. Obrócił się z fotelem nie po to, by podziwiać widoki, ale po to, by nie patrzeć na… śmieć na biurku. Najchętniej zniszczyłby go i o nim zapomniał. Ale nie mógł. Coś go powstrzymywało, a zarazem ciągnęło do strony przy końcu pisemka…
Zniszcz je, idioto. Jeżeli ktoś to odkryje…
To co?
Nie wiedział. Obrócił się z fotelem, nie patrząc na magazyn. Z prawej strony biurka leżała teczka Katherine Culver. Przełknął ślinę. Drżącą ręką przekartkował imponujący stos dokumentów i rekomendacji. Nie miał czasu ich przeczytać.
Przeraźliwie zabrzęczał interkom. Gordon wyprostował się gwałtownie.
– Panie dziekanie?
– Tak?! – niemal odkrzyknął, z sercem bijącym jak u królika.
– Jakaś pani do pana. Nie była umówiona, ale chyba powinien pan ją przyjąć.
Sekretarka Edith ściszyła głos do kościelnego szeptu.
– Kto to jest? – spytał.
– Jessica Culver. Siostra Kathy.
Gordon poczuł, jak ogarnia go panika.
– Panie dziekanie?
Bojąc się, że krzyknie, zakrył usta dłonią.
– Panie dziekanie? Jest pan tam?
Nie miał wyjścia. Musiał ją przyjąć i wybadać, czego chce. W przeciwnym razie wzbudziłby podejrzenia.
Otworzył dolną szufladę, zmiótł do niej wszystko z biurka, wsunął ją z powrotem i zamknął biurko na klucz. Przezorny zawsze ubezpieczony.
– Zapraszam – rzekł na koniec, po odsunięciu zasuwy w drzwiach.
Jessica była co najmniej równie piękna jak siostra, to znaczy, niezwykle. Postanowił przyjąć ją jak kierownik zakładu pogrzebowego – okazać dyskretne współczucie, życzliwy profesjonalizm.
Uścisnął jej dłoń delikatnie, acz zdecydowanie.
– Przykro mi, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach – powiedział. – Łączymy się w tym trudnym czasie w bólu z pani rodziną.
– Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć, choć nie byliśmy umówieni.
Gestem zapewnił ją, „że nie ma o czym mówić.
– Proszę usiąść. Napije się pani czegoś? Kawy, wody mineralnej?
– Nie, dziękuję.
Gordon powrócił na fotel. Usiadł i położył ręce na biurku.
– Czym mogę służyć? – spytał.
– Chcę przejrzeć akta mojej siostry – odparła Jessica.
Harrison Gordon poczuł skurcz w palcach, ale nie zmienił miny.
– Akta pani siostry?
– Tak.
– Wolno spytać dlaczego?
– W związku z jej zniknięciem.
– Rozumiem – rzekł wolno, zdziwiony, że jego głos brzmi tak spokojnie. – O ile wiem, policja dokładnie je sprawdziła. Wszystko skopiowali.
– Owszem. Mimo to chciałabym je zobaczyć.
– Rozumiem – powtórzył.
Minęło kilka sekund. Jessica poprawiła się na krześle.
– Czy są jakieś przeszkody? – spytała.
– Nie, nie. Chociaż… Być może nie będę mógł ich pani udostępnić.
– Jak to?
– To znaczy, nie wiem czy ma pani prawo do wglądu. Rodzice jak najbardziej, lecz nie jestem pewien czy rodzeństwo. Muszę o to spytać naszego radcę prawnego.
– Zaczekam – odparła.
– Aha, dobrze. Zechciałaby pani poczekać w sekretariacie?
Wstała, odwróciła się, zatrzymała i spojrzała na niego przez ramię.
– Pan znał moją siostrę, panie dziekanie – powiedziała.
– Tak. – Zdobył się na uśmiech. – Wspaniała dziewczyna.
– Kathy pracowała dla pana.
– Prowadziła akta, załatwiała telefony i tym podobne sprawy – odparł prędko. – Robiła to świetnie. Bardzo nam jej brak.
– Zachowywała się normalnie?
– Normalnie?
– Przed zniknięciem. – Jessica popatrzyła mu uważnie w oczy. – Nie zachowywała się dziwnie?
Na czole Gordona wyrosły kropelki potu, ale nie odważył się ich zetrzeć.
– Nie. Według mnie, jak najzwyczajniej. Dlaczego pani pyta?
– Na wszelki wypadek. Zaczekam na zewnątrz.
– Dziękuję. Zamknęła za sobą drzwi.
Harrison Gordon głęboko odetchnął. Co teraz? Musiał jej pokazać akta. W przeciwnym razie nabrałaby poważnych I podejrzeń. Nie mógł jednak wyjąć z szuflady teczki Kathy jakby nigdy nic i jej wręczyć. Musiał odczekać kilka minut, osobiście pójść do archiwum, „wydobyć” je i z nimi wrócić.
Po co Jessice Culver akta siostry? Czyżby coś przeoczył?
Niemożliwe.
Miniony rok Harrison Gordon przeżył, modląc się i karmiąc nadzieją, że sprawa jest zakończona. Łudził się. Takie sprawy nigdy nie umierały. Zaczajały się, zapuszczały korzenie i nabierały siły, szykując się do ataku.
Kathy Culver nie umarła i nie spoczęła w grobie. Jak średniowieczne duchy zmartwychwstała, prześladując go i wołając z nicości.
Wołając o zemstę.
Myron wrócił do agencji.
– Win dzwonił dwa razy – oznajmiła Esperanza. – Chce się z tobą widzieć. Natychmiast.
– Już idę.
– Myron?
– Słucham?
– Czy ona… Jessica, wróciła? – spytała z powagą w oczach.
– Nie. Tylko wpadła.
Spojrzała z powątpiewaniem. Nie podjął tematu. Sam nie wiedział, co myśleć.
Wbiegł po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz. Biuro Wina, dwa piętra wyżej, równie dobrze mogło się znajdować w innym wymiarze. Zaraz po otwarciu dużych stalowych drzwi Myrona zaatakował hałas. Duża przestronna hala pulsowała życiem. Na każdym z kilkuset pokrywających ją niczym dywaniki biurek stały po co najmniej dwa monitory. Nie było boksów. Setki mężczyzn w białych koszulach, krawatach i szelkach stało lub siedziało. Na oparciach krzeseł wisiały ich marynarki. Kobiet było jak na lekarstwo. Mężczyźni rozmawiali przez telefony, krzycząc coś do słuchawek, które osłaniali dłońmi. Wyglądali jednakowo. Mówili jednakowymi głosami. Na dobrą sprawę byli jednakowi. Witamy w firmie maklerskiej Lock-Horne. Identycznie wyglądało wszystkie sześć pięter. Myron podejrzewał, że maklerzy z Lock-Horne zajmują tylko jedno i że niezależnie od tego, czy wciskasz czternastkę, czy dziewiętnastkę, winda – dla stworzenia iluzji, iż firma jest duża – zawsze zatrzymuje się na tym samym.
Rojną halę okalał wieniec gabinetów, zarezerwowanych dla bonzów, tuzów, szyszek – w żargonie maklerskim, grubych ryb. W przeciwieństwie do wyplutych i wyblakłych od sztucznego światła płotek w wewnętrznym akwarium grube ryby miały u siebie okna i słońce.
Z okien narożnego gabinetu Windsora Horna Lockwooda Trzeciego rozciągał się widok na Czterdziestą Siódmą Ulicę i Park Avenue – widok, który walił w oczy wielką forsą. Gabinet urządzono w stylu ojców założycieli. Na ścianach ciemna boazeria. Dywan w odcieniu leśnej zieleni. Obrazy przedstawiające polowanie na lisa. W sam raz dla Wina, który żywego lisa nie widział na oczy.
Win podniósł wzrok znad potężnego dębowego biurka, ważącego kilo mniej od betoniarki. Przeglądał właśnie wydruk z komputera, jeden z tych niekończących się papierowych tasiemców z zielonymi i białymi paskami. Zwoje papieru zaścielające blat współgrały na swój sposób z barwą dywanu.
– Jak tam poranna schadzka z Jerrym Telefiutem? – spytał Win.
– Telefiutem?
Win uśmiechnął się.
– Wymyślałem ten epitet cały ranek.
– Z dobrym skutkiem – pochwalił Myron i opowiedział mu o spotkaniu z Garym „Jerrym” Gradym.
Win usiadł wygodnie, złożył dłonie palcami, wysłuchał relacji o spotkaniu z Ottonem Burkiem i pochylił się do przodu.