Kiedy Wu skończył wpychać do worka bezkształtną masę, która niedawno była Vikiem Lettym, spojrzał na Gandle’a tymi swoimi oczami. To oczy trupa, pomyślał Larry Gandle. Oczy dziecka ze zdjęcia korespondenta wojennego.

Wu nawet nie zdjął słuchawek. Z odtwarzacza nie płynął hip hop, rap ani nawet rock’n’roll. Prawie przez cały czas słuchał muzyki relaksacyjnej z kompaktów, które można znaleźć w Sharper Image, tych zatytułowanych „Morska bryza” lub „Szemrzący strumyk”.

– Mam zabrać go do Benny’ego? – zapytał Azjata.

Mówił powoli, dziwnie akcentując słowa, jak postać z kreskówek.

Larry Gandle skinął głową. Benny prowadził krematorium. „Z prochu powstałeś i w proch…”. Choć w wypadku Vica Letty’ego należało raczej mówić o śmieciu, nie prochu.

– I pozbądź się tego.

Gandle wręczył Ericowi Wu dwudziestkędwójkę. W ogromnej dłoni Koreańczyka broń wyglądała niepozornie i bezużytecznie. Wu spojrzał na nią, marszcząc brwi, zapewne rozczarowany tym, że Gandle wybrał pistolet, a nie jego niezwykłe umiejętności, po czym wepchnął dwudziestkędwójkę do kieszeni. Ze strzału z broni tego kalibru rzadko powstają rany wylotowe. To oznaczało mniej dowodów do usunięcia. Krew wraz z ciałem znalazła się w winylowym worku. Bez bałaganu, bez śladów.

– Na razie – rzekł Wu.

Jedną ręką podniósł worek z ciałem, jakby to była walizka, i wyszedł.

Larry Gandle kiwnął mu głową na pożegnanie. Nie bawiły go cierpienia Vica Letty’ego – ale też niespecjalnie go poruszyły. To było całkiem proste. Gandle musiał mieć całkowitą pewność, że Letty pracował sam i nie zostawił żadnych dowodów, które mógłby znaleźć ktoś inny. To oznaczało, że musiał go złamać. Nie było innego wyjścia.

Wszystko sprowadzało się do wyboru między rodziną Scope’ów a Vikiem Lettym. Scope’owie byli porządnymi ludźmi. Nigdy nie zrobili nic złego Vicowi Letty’emu. Tymczasem on usiłował wyrządzić im krzywdę. Tylko jedna strona mogła wyjść z tego starcia cało – niewinna, mająca dobre chęci ofiara lub pasożyt usiłujący żerować na cudzym nieszczęściu. Jak się nad tym zastanowić, wybór był łatwy.

W kieszeni Gandle’a zadźwięczała komórka. Wyjął aparat.

– Tak.

– Zidentyfikowali ciała znad jeziora.

– I?

– To oni. Jezu Chryste, to Bob i Mel. – Gandle zamknął oczy. – Co to oznacza, Larry?

– Nie mam pojęcia.

– I co teraz zrobimy?

Larry Gandle wiedział, że nie ma wyboru. Będzie musiał porozmawiać z Griffinem Scope’em. To obudzi nieprzyjemne wspomnienia. Osiem lat. Po ośmiu latach. Gandle potrząsnął głową. Stary człowiek znów będzie cierpiał.

– Zajmę się tym.

6

Kim Parker, moja teściowa, jest piękna. Zawsze tak przypominała mi Elizabeth, że jej twarz stała się dla mnie uosobieniem tego, co mogłoby być. Śmierć córki jednak powoli nadwątliła jej urodę. Teraz twarz miała ściągniętą, prawie kruchą. Oczy wyglądały jak kulki z marmuru, który popękał w środku.

Od lat siedemdziesiątych dom Parkerów prawie się nie zmienił – samoprzylepna boazeria, podłoga wyłożona włochatą jasnoniebieską wykładziną w białe plamki, kominek ze sztucznego granitu w stylu rancza Bradych. Pod jedną ścianą stała podstawka pod telewizor, taka z półkami z białego plastiku i złoconymi metalowymi nóżkami. Obrazy z klaunami i malowane fajansowe talerze. Jedynej dostrzegalnej zmianie uległ telewizor. Przez te lata urósł, zmieniając się z obłego dwunastocalowego czarno-białego odbiornika w ogromnego kolorowego, pięćdziesięciocalowego potwora, który zajmował cały kąt pokoju.

Moja teściowa siedziała na tej samej kanapie, na której tak często ja i Elizabeth siedzieliśmy… i nie tylko. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie i pomyślałem: ach, gdyby ta kanapa mogła mówić. Lecz ten paskudny mebel, obity materiałem w jaskrawy kwiatowy wzór, pamiętał nie tylko chwile miłosnych uniesień. Siedzieliśmy tu z Elizabeth, kiedy otwieraliśmy listy z zawiadomieniami o przyjęciu na studia. Przytuleni, oglądaliśmy z tego miejsca „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Łowcę jeleni” i stare filmy Hitchcocka. Uczyliśmy się, ja siedząc, a Elizabeth leżąc… z głową na moich kolanach. Na tej kanapie zwierzyłem się jej, że chcę zostać lekarzem – wielkim chirurgiem, a przynajmniej tak sądziłem. Ona powiedziała mi, że chce skończyć prawo i pracować z dziećmi. Elizabeth nie mogła znieść myśli, że są dzieci, które cierpią.

Pamiętam staż, który odbyła podczas wakacji po pierwszym roku studiów. Pracowała dla Covenant House, pomagając bezdomnym i zbiegłym z domów dzieciom z najgorszych dzielnic Nowego Jorku. Raz pojechałem z nią furgonetką Covenant House. Jeździliśmy po Czterdziestej Drugiej Ulicy z czasów sprzed kadencji Giulianiego, szukając w cuchnącym ludzkim śmietnisku dzieci, które potrzebowały schronienia. Elizabeth wypatrzyła czternastoletnią dziwkę, tak zaćpaną, że uwalaną we własnych nieczystościach. Skrzywiłem się z obrzydzenia. Nie jestem z tego dumny. Wprawdzie to też ludzie, lecz – mówiąc szczerze – brzydziłem się tym brudem. Pomagałem, ale brzydziłem się.

Elizabeth nawet się nie skrzywiła. Miała dar. Brała te dzieci na ręce. Nosiła je. Umyła tę dziewczynę, pielęgnowała ją i rozmawiała z nią przez całą noc. Patrzyła tym dzieciom prosto w oczy. Elizabeth naprawdę wierzyła, że wszyscy są dobrzy i wartościowi. Była naiwna w sposób, jakiego jej zazdrościłem.

Zawsze zastanawiałem się, czy tak umarła – zachowując tę czystą naiwność – mimo bólu wierząc w humanitaryzm i wszystkie te cudowne nonsensy. Mam nadzieję, że tak, ale obawiam się, że KillRoy zdołał ją złamać.

Kim Parker siedziała wyprostowana, z rękami na podołku. Zawsze mnie lubiła, chociaż kiedy Elizabeth i ja dorastaliśmy, łącząca nas więź trochę niepokoiła naszych rodziców. Chcieli, żebyśmy mieli innych przyjaciół. To pewnie zupełnie naturalne.

Hoyt Parker, ojciec Elizabeth, jeszcze nie wrócił do domu, więc rozmawialiśmy z Kim o wszystkim i niczym… a raczej, ujmując to inaczej, rozmawialiśmy o wszystkim oprócz Elizabeth. Nie odrywałem oczu od Kim, gdyż wiedziałem, że nad kominkiem stoi mnóstwo zdjęć Elizabeth… z tym łamiącym serce uśmiechem.

Ona żyje…

Nie mogłem w to uwierzyć. Umysł, o czym wiedziałem z czasów dyżurów na oddziale psychiatrycznym (nie mówiąc już o przypadku, który wystąpił w mojej rodzinie), ma niesamowite zdolności zniekształcania rzeczywistości. Nie sądziłem, że jestem dostatecznie stuknięty, żeby obraz na monitorze był płodem mojej wyobraźni, ale przecież wariaci zawsze uważają się za normalnych. Myślałem o mojej matce i zastanawiałem się, jak oceniała swoją psychikę, czy kiedykolwiek potrafiła poważnie rozważyć jej stan.

Pewnie nie.

Rozmawialiśmy z Kim o pogodzie. Mówiliśmy o moich rodzicach. O jej nowej pracy w niepełnym wymiarze godzin u Macy’ego. A potem Kim piekielnie mnie zaskoczyła.

– Masz kogoś? – zapytała.

Było to pierwsze osobiste pytanie, jakie kiedykolwiek mi zadała. Wytrąciła mnie z równowagi. Nie wiedziałem, co chciała usłyszeć.

– Nie – odpowiedziałem.

Skinęła głową i miała taką minę, jakby chciała coś dodać. Podniosła rękę do ust.

– Czasem umawiam się na randki – powiedziałem.

– To dobrze – odparła ze zbyt energicznym skinieniem głowy. – Powinieneś.

Spojrzałem na swoje dłonie i ze zdziwieniem usłyszałem własny głos.

– Wciąż tak bardzo za nią tęsknię.

Nie zamierzałem tego powiedzieć. Chciałem to przemilczeć i prowadzić niezobowiązującą pogawędkę, jak zwykle. Zerknąłem na nią. Była zbolała i wdzięczna.

– Wiem o tym, Beck – stwierdziła. – Nie powinieneś jednak mieć poczucia winy dlatego, że spotykasz się z ludźmi.

– Nie mam – odparłem. – Chcę powiedzieć, że to nie tak.

Pochyliła się do mnie.

– A jak?

Nie mogłem mówić. Chciałem. Ze względu na nią. Patrzyła na mnie szklistymi oczami, tak wyraźnie, tak rozpaczliwie chcąc porozmawiać o córce. Nie mogłem. Potrząsnąłem głową.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: