Nic się nie stało… ale czegóż innego mogłem się spodziewać?
Ludzka fala odpłynęła i znowu, przez sekundę czy dwie, w polu widzenia nie było nikogo. Opadłem na fotel, ciężko dysząc. Żart, tak jak przypuszczałem. Upiorny kawał. Chory. Mimo to…
I wtedy ktoś wszedł w pole widzenia kamery. Tak jakby ukrywał się pod nią przez cały ten czas.
Nachyliłem się do monitora.
To była kobieta. Tyle widziałem, chociaż była odwrócona plecami do mnie. Krótkie włosy, ale zdecydowanie kobieta. Umieszczona pod tym kątem kamera nie pokazywała żadnych twarzy. Tej również. Przynajmniej na początku.
Kobieta przystanęła. Patrzyłem na czubek głowy, siłą woli każąc jej właścicielce spojrzeć w górę. Zrobiła jeszcze krok. Znalazła się na samym środku ekranu. Ktoś przeszedł obok niej. Kobieta stała w miejscu. Potem odwróciła się i powoli uniosła głowę, aż spojrzała prosto w obiektyw kamery.
Serce przestało mi bić.
Przycisnąłem pięść do ust, tłumiąc krzyk. Nie mogłem oddychać. Nie mogłem myśleć. Łzy napłynęły mi do oczu i pociekły po policzkach. Nie ocierałem ich.
Patrzyłem na nią, a ona na mnie.
Kolejny tłum przechodniów przemknął po ekranie. Niektórzy potrącali ją, lecz kobieta nie poruszyła się. Nie odrywała oczu od kamery. Uniosła rękę, jak gdyby wyciągała ją do mnie. Zakręciło mi się w głowie. Jakby zerwała się więź łącząca mnie z rzeczywistością.
Znalazłem się w morzu pustki.
Wciąż miała wyciągniętą rękę. Powoli zdołałem unieść moją. Dotknąłem palcami ciepłego ekranu, usiłując nawiązać kontakt. Łzy płynęły mi z oczu. Delikatnie pogładziłem twarz kobiety, czując, że serce mi pęka z żalu i radości.
– Elizabeth – szepnąłem.
Pozostała tam jeszcze przez sekundę czy dwie. Później powiedziała coś do kamery. Nie mogłem jej usłyszeć, ale odczytałem z ruchu warg.
– Przepraszam – powiedziała moja nieżyjąca żona.
A potem odeszła.
4
Vic Letty rozejrzał się dookoła, po czym pokuśtykał do skrytek pocztowych niewielkiego urzędu pocztowego w pasażu handlowym. Omiótł spojrzeniem salę. Nikt nie patrzył. Doskonale. Vic mimo woli uśmiechnął się. Plan był bezbłędny. W żaden sposób nikt nie zdoła do niego dotrzeć, a teraz wreszcie ten plan uczyni go bogatym.
Vic rozumiał, że kluczem do sukcesu są przygotowania. One odróżniają niezłych od wielkich. Wielcy zacierali za sobą ślady. Wielcy byli przygotowani na każdą ewentualność.
Vic przede wszystkim załatwił sobie lewe prawo jazdy przez swojego kuzyna, tego frajera Tony’ego. Potem, posługując się tym dokumentem, wynajął skrytkę dla fikcyjnej UYS Enterprises. Doceniacie finezję? Użył nie tylko fałszywego dowodu tożsamości, ale i przykrywki. Tak więc, gdyby nawet ktoś przekupił tego pijaczynę za kontuarem, gdyby nawet ktoś zdołał się dowiedzieć, kto wynajął skrytkę dla UYS Enterprises, poznałby tylko fałszywe nazwisko Roscoe Taylor, to, na które zostało wystawione lewe prawo jazdy.
W żaden sposób nie zdołałby dotrzeć do Vica.
Patrząc przez okienko na całą szerokość pomieszczenia, Vic usiłował dojrzeć skrytkę 417. Nie widział dokładnie, ale na pewno coś w niej było. Wspaniale. Vic przyjmował tylko gotówkę. Żadnych czeków, rzecz jasna. Niczego, po czym można by do niego dotrzeć. I zawsze odbierał pieniądze w przebraniu. Tak jak teraz. Miał czapeczkę baseballową i sztuczne wąsy. Ponadto udawał, że kuleje. Przeczytał gdzieś, że ludzie zwracają uwagę na utykanie, więc co powiedziałby świadek, gdyby kazano mu zidentyfikować faceta, który korzystał ze skrytki 417? To proste. Facet miał wąsy i kulał. A gdyby ktoś przekupił tego tępaka za kontuarem, dowiedziałby się, że niejaki Roscoe Taylor ma wąsy i utyka.
Tymczasem Vic Letty nie miał wąsów i nie utykał.
Podjął również dodatkowe środki ostrożności. Nigdy nie otwierał skrytki w obecności innych osób. Nigdy. Jeżeli ktokolwiek odbierał pocztę lub przebywał w pobliżu, Vic udawał, że sprawdza inną skrytkę lub wypełnia dowód nadania albo jakiś inny formularz. Kiedy powietrze było czyste – wyłącznie wtedy – podchodził do skrytki 417.
Wiedział, że nigdy, przenigdy nie można być zbyt ostrożnym.
Przychodząc tutaj, zachował specjalne środki ostrożności. Swoją służbową furgonetkę – montera i serwisanta CableEye, największego operatora telewizji kablowej na Wybrzeżu Wschodnim – zaparkował cztery przecznice dalej. W drodze na pocztę przeszedł przez dwie boczne uliczki. Na roboczy kombinezon narzucił czarną kurtkę bez rękawów, żeby zakryć imię „Vic”, wyszyte na prawej kieszeni na piersi.
Teraz myślał o sporej sumce, która zapewne czekała na niego w skrytce 417, niecałe cztery metry od miejsca, gdzie stał. Swędziły go palce. Ponownie rozejrzał się po sali.
Dwie kobiety sprawdzały swoją pocztę. Jedna obejrzała się i posłała mu roztargniony uśmiech. Vic podszedł do skrytek na drugim końcu pomieszczenia, wziął pęk kluczy – jeden z tych, które pobrzękiwały mu u pasa – i udawał, że szuka wśród nich właściwego. Pochylił głowę, kryjąc twarz.
Kolejny środek ostrożności.
Dwie minuty później kobiety wyjęły pocztę i wyszły. Vic został sam. Szybko przeszedł przez pokój i otworzył swoją skrytkę.
O rany!
Przesyłka zaadresowana do UYS Enterprises. W brązowej kopercie. Bez adresu nadawcy. I dostatecznie gruba, żeby pomieścić poważną sumę.
Vic uśmiechnął się; czy tak wygląda pięćdziesiąt patyków?
Wyciągnął drżące ręce i chwycił paczuszkę. Była przyjemnie ciężka. Serce zaczęło walić mu jak młotem. O słodki Jezu. Siedział w tym interesie już od czterech miesięcy. Zarzucał sieć i łapał całkiem niezłe rybki. Teraz jednak, o Panie, wyciągnął pieprzonego wieloryba!
Ponownie rozejrzawszy się wokół, Vic wepchnął paczuszkę do kieszeni kurtki i pospiesznie opuścił pocztę. Wrócił inną drogą do służbowej furgonetki i pojechał z powrotem do pracy. Od czasu do czasu wkładał rękę do kieszeni i dotykał pakietu. Pięćdziesiąt patyków. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ta suma zapierała mu dech.
Zanim dojechał do firmy, zapadła noc. Zaparkował furgonetkę na tyłach i poszedł po kładce dla pieszych do swojego samochodu, zardzewiałej hondy civic z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Patrząc na samochód, zmarszczył brwi i pomyślał: już niedługo.
Na parkingu pracowniczym było cicho. Mrok zaczął działać mu na nerwy. Słyszał dźwięk swoich własnych kroków, znużony stuk roboczych buciorów o asfalt. Zimno wdzierało się pod kurtkę. Pięćdziesiąt patyków. Ma w kieszeni pięćdziesiąt patyków.
Vic zgarbił się i przyspieszył kroku.
Prawdę mówiąc, tym razem miał stracha. Będzie musiał skończyć z tym. To był dobry interes, bez dwóch zdań. Nawet wspaniały. Teraz jednak zabrał się do dużych chłopców. Zastanawiał się nad tym posunięciem, zważył wszystkie za i przeciw, po czym doszedł do wniosku, że prawdziwi mistrzowie – ci, którzy naprawdę są panami swego życia – robią takie rzeczy.
A Vic chciał być prawdziwym mistrzem w swoim fachu.
Pomysł był prosty, co tym bardziej czyniło go tak wspaniałym. Każdy dom podłączony do telewizji kablowej ma skrzynkę z przełącznikami. Kiedy zamawiasz dodatkowy kanał, taki jak HBO lub Showtime, twój przyjaciel monter przychodzi i przestawia kilka przełączników. W tej skrzynce mieści się całe twoje kablowe życie. A ono jest częścią twego prawdziwego ja.
Operatorzy sieci i hotele z telewizją kablową w pokojach zawsze podkreślają, że na rachunku nie są wyszczególnione tytuły oglądanych przez ciebie filmów. To prawda, ale to wcale nie oznacza, że oni ich nie znają. Spróbuj spierać się z nimi o wysokość rachunku. Będą ci je recytować, aż padniesz z wrażenia.
Vic szybko się zorientował – nie wdając się zbytnio w techniczne szczegóły – że sieci kablowe opierają się na kodach przesyłanych przez skrzynkę z przełącznikami do komputerów w siedzibie firmy. On mógł wchodzić na słupy, otwierać te skrzynki i odczytywać numery. Kiedy wracał do biura, wprowadzał kody do komputera i już wszystko wiedział.