W „Szkole” zastosowano najnowocześniejszą technikę – wszechobecne komputery pilnowały, by wszystko sprawnie działało. Światła, termostaty i zamki funkcjonowały na podstawie ściśle ustalonego planu. Wszędzie było pełno kamer systemu bezpieczeństwa. Strażnicy mogli przez swoje telefony komórkowe kazać otworzyć dowolne drzwi, a nawet puścić wodę w łazienkach.

Może dlatego teraz Max tak bardzo cieszyła się wolnością.

Nagle w dole pojawiła się „Szkoła”. Max była już prawie w domu. Leciała bez wysiłku, z rozłożonymi skrzydłami. Po chwili rzuciła się w dół, ku dobrze jej znanym budynkom. Teraz albo nigdy. Maksimum, działaj, nie gadaj.

Coś było nie tak – od razu to wyczuła. Szybko uniosła się ku górze, zaczęła gwałtownie machać skrzydłami, a potem bezszelestnie wylądowała w zaroślach.

Dostała gęsiej skórki ze strachu. Z trudem łapała powietrze. O Boże, o Boże, tego właśnie obawiała się najbardziej.

Jacyś mężczyźni w ciemnych dresach wynosili z budynków ciężkie pudła i ładowali je na duże szare ciężarówki, które wyglądały niemal tak strasznie jak oni. Wszystko wskazywało na to, że opuszczają to miejsce, wyprowadzają się, zamykają „Szkołę”.

Zbyt wielu ich się tu kręciło. Max nie miała szans, by podkraść się bliżej budynków, a co dopiero wejść do środka.

Głosy strażników dochodziły nawet z pobliskich zarośli, więc Max na wszelki wypadek wycofała się w głąb lasu. Musiała to zrobić – nie mogła teraz dać się złapać. Miała ochotę wybuchnąć płaczem, ale uznała, że w tej chwili nie wolno jej się załamać.

Nie mogę dać się złapać. Nie mogę! Jestem ich jedyną nadzieją, powiedziała sobie w duchu. Tylko ja mogę o wszystkim opowiedzieć.

Obudziła w sobie gniew, a gniew dodał jej sił. Jak zawsze.

Pospiesznie schowała się głębiej w chaszczach.

Na razie mogła czuć się bezpiecznie. Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale wyglądało na to, że niedługo wzejdzie słońce. Zrobiło się już na tyle jasno, by widzieć, co się dzieje, a zarazem być widzianym przez typów krążących po lesie.

Coś poruszyło się za jej plecami. Ktoś tam był. I zbliżał się szybkimi krokami.

Max odwróciła się – i poniewczasie uświadomiła sobie, jak bardzo się pomyliła. Miała o wiele większe kłopoty, niż jej się wydawało. To był koniec. Ucieczka nie wchodziła w grę.

Puma stała za blisko, niecałe trzy metry od Max. Miała szarobrązową sierść, około półtora metra długości i ważyła co najmniej sto kilogramów. Stała nieruchomo, wpatrzona w Max.

Między dziewczynką a drapieżnikiem rozpoczęła się gra o życie. Zasady były nieskomplikowane: nie spuszczaj oczu z przeciwnika, nie bój się wykonać pierwszego ruchu, a najogólniej rzecz biorąc rób cokolwiek, byle nie okazywać panicznego strachu.

Puma zaczęła warczeć i odsłoniła wielkie, potężne, żółtobrązowe kły. Max nie była pewna, czy zwierzę jej się boi, czy też wyczuło, że ma do czynienia z niezwyczajnym przeciwnikiem. W każdym razie wielki kocur nie rzucał się do ataku.

Max przyszło do głowy, że mogłaby spróbować rozpędzić się i wzbić w powietrze. W górze byłaby bezpieczna. Może wyszłaby z tej konfrontacji bez szwanku.

Puma nie przestawała warczeć. Jej paszcza była lekko rozwarta. Zwierzę i człowiek stali w całkowitym bezruchu, nie odrywając od siebie wzroku. Max nie miała pojęcia, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji.

Musiała złapać oddech. Zaczynała się dusić, a to ograniczało jej możliwości ucieczki. Musiała zaryzykować.

Powoli zaczerpnęła powietrza – i wtedy puma zaatakowała. Rzuciła się na Max szybko jak błyskawica. Wybrała najlepszy moment na atak. Instynkt!

Max krzyknęła, ale był to okrzyk wściekłości, a nie strachu.

Odskoczyła w bok – nawet nie wiedziała, że potrafi tak szybko i zwinnie się poruszać. Jeszcze nigdy nie miała okazji tego sprawdzić.

Jestem szybka – jak ten kot, pomyślała z nadzieją, która po chwili przerodziła się w absolutną pewność.

Wielka puma zaryła pazurami w ziemię i odwróciła się, jednym płynnym ruchem. Wyglądała na nieco zaskoczoną.

Max z całej siły uderzyła ją w łeb. Puma zatoczyła się w bok, ale po chwili znów rzuciła się do ataku.

Max nieco uniosła i odchyliła skrzydło do tyłu. Następnie po raz drugi uderzyła pumę, tym razem prosto w szczękę. Aż nie mogła uwierzyć, że to takie przyjemne uczucie. Zwierzę, zamroczone, na chwilę straciło orientację.

To dało Max dość czasu, by przebiec parę kroków i wznieść się w powietrze. Puma, rozwścieczona ucieczką swojej ofiary, rzuciła się za nią i wyskoczyła do góry, jakby też chciała pofrunąć. Potężne szczęki kłapnęły, ale pochwyciły tylko powietrze.

Max pięła się ku górze, dopóki nie poczuła się całkowicie bezpieczna. Wtedy obejrzała się na pumę i pokazała jej język.

– Miau – rzuciła i odleciała.

ROZDZIAŁ 46

Przeczesywaliśmy z Kitem porośnięte lasami wzgórza wznoszące się nad autostradą Peak-to-Peak, która biegnie u ich podnóża aż do tych prawdziwych, wysokich gór, znajdujących się na zachodzie. Jak dotąd, niczego nie znaleźliśmy. Byliśmy jak ogary, które zgubiły trop.

Nigdy nie zdarzyło mi się odgrywać roli tropiciela. Zresztą, obydwoje czuliśmy się dość dziwnie, a to, że byliśmy tu razem, jeszcze potęgowało wrażenie.

Ale prezentowaliśmy się nieźle. Kit miał na sobie zielone szorty i niewiele ponadto. Było tak gorąco, że zaraz po wymarszu ściągnął koszulkę z napisem: UNIWERSYTET DARTMOUTH. WYDZIAŁ PRAWA. Ja wystroiłam się w szorty w kolorze khaki, traperki i mój szczęśliwy podkoszulek; ale na razie szczęścia mi nie przyniósł.

Ta dziewczynka musiała gdzieś być, ale gdzie? Gdzie ja ukryłabym się na jej miejscu? Co może myśleć jedenasto- dwunastoletnie dziecko?

Strasznie byłam ciekawa jej losów. W dzieciństwie zapisałam się do zuchów, potem, już w liceum, zdobyłam naukową nagrodę Westinghouse i zaliczyłam zaawansowany kurs biologii; gdybym miała taki kaprys, mogłam pójść na medycynę i leczyć ludzi. Chciałam wiedzieć wszystko o skrzydlatej dziewczynce. Zresztą, kto by nie chciał? Kto mógłby się oprzeć ciekawości?

Przyjemny chłód poranka przerodził się w typowy skwar letniego popołudnia. Zapragnęłam choć na chwilę zdjąć ciężki plecak i odetchnąć.

Z boku dobiegało ciche posapywanie Kita. Dobrze, że w tej chwili nie patrzyłam w jego niebieskie oczy.

Ostatniego wieczoru pocałowałam go, bo po pierwsze rozczuliłam się, a po drugie, wlałam w siebie trochę za dużo whisky. Kit miał w sobie coś niezwykłego, pewną wrażliwość, której nie dostrzegałam u innych znanych mi mężczyzn, a której początkowo nie chciałam zauważyć także u niego.

Może zmienił się pod wpływem tego, co spotkało jego żonę i dzieci, ale ja miałam wrażenie, że taki, jak teraz, był zawsze. Z drugiej strony, sam stwierdził: „nie wiesz, kim jestem”.

– No i co? – spytał, kiedy znaleźliśmy się na szczycie małego pagórka. – Którędy teraz? Masz jakiś pomysł?

Jasne, miałam mnóstwo doskonałych pomysłów.

– Stawiam na południowe zbocze tamtego wzgórza – powiedziałam. – Gdybym starała się wymknąć pościgowi, schowałabym się w miejscu, z którego miałabym widok na całą dolinę.

– Mówisz o tamtym zboczu? – spytał i przewrócił oczami.

– To tylko trzy, cztery kilometry drogi – pocieszyłam go.

– „Tylko trzy, cztery kilometry”? – wyszeptał z niedowierzaniem.

Śmieszne. Kit miał poczucie humoru, ale potrafił, kiedy trzeba, zachować powagę, co podobało mi się w nim jeszcze bardziej. Poprzedniego wieczoru wyznał mi, że tak naprawdę nie jest myśliwym, ale przecież mimo to nie wiedziałam o nim zbyt wiele, prawda?

– Jeśli się sprężymy, możemy dotrzeć tam w parę godzin – powiedziałam. – Mówię poważnie.

– Ąj, aj, kapitanie. Wedle rozkazu.

– Zuch chłopak. Tacy właśnie zdobywali Dziki Zachód.

Po dwóch godzinach wędrówki w górę i w dół skalistych zboczy, nareszcie znaleźliśmy się po zawietrznej stronie wzgórza, od którego pochodziła nazwa miasta: Bear Bluff.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: