Ruszył schodami na górę, ale nie zaszedł daleko.
– Doktorze Marshall! – dobiegło go wołanie.
Kevin obejrzał się za siebie. Nie był przyzwyczajony, aby nagabywano go na schodach.
– Wstyd, panie doktorze! – powiedziała kobieta stojąca u podnóża schodów. W jej głosie było coś wesołego, co sugerowało, że nie mówi całkiem serio. Ubrana była w odzież ochronną. Rękawy fartucha miała podwinięte prawie po łokcie.
– Przepraszam? – odparł Kevin. Kobieta wyglądała znajomo, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kto to jest.
– Nie przyszedł pan zobaczyć pacjenta. Przy innych przypadkach zjawiał się pan codziennie.
– Tak, rzeczywiście, ma pani rację – odpowiedział półprzytomny. Wreszcie rozpoznał kobietę. To była pielęgniarka, Candace Brickmann. Należała do zespołu chirurgicznego przydzielonego pacjentowi. To była jej czwarta podróż do Cogo. Kevin widywał ją przy trzech poprzednich przypadkach.
– Uraził pan uczucia pana Winchestera – powiedziała Candace, grożąc Kevinowi palcem. Była pełną werwy, atrakcyjną, dwudziestokilkuletnią kobietą o chłopięcej posturze i krótkich, bardzo jasnych włosach. Na jej twarzy zawsze gościł uśmiech.
– Nie sądziłem, że zauważy – zająknął się.
Candace odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. Nagle zasłoniła usta dłonią, aby ukryć rozbawienie, gdyż spostrzegła na twarzy Kevina prawdziwe zakłopotanie.
– Tylko żartuję – zapewniła go. – Nie jestem nawet pewna, czy pan Winchester pamięta spotkanie z panem w dniu przyjazdu.
– Miałem zamiar przyjść i zapytać, jak się czuje, ale byłem zbyt zajęty.
– Zbyt zajęty w tym miejscu, w samym środku "nie-wiadomo-gdzie"? – zapytała z niedowierzaniem Candace.
– No, może należało powiedzieć zapracowany. Zaszło wiele okoliczności.
– Jakiego rodzaju? – Pytanie okrasiła kolejnym uśmiechem. Lubiła tego nieśmiałego, skromnego naukowca.
Kevin wykonał jakieś nieskoordynowane ruchy rękoma i zarumienił się.
– Różne – wykrztusił w końcu.
– Och, wy, naukowcy, załamujecie mnie. No, ale żarty na bok. Cieszę się, że mogę poinformować o dobrym samopoczuciu pana Winchestera, a ze słów chirurga wynika, że zawdzięcza je przede wszystkim pańskim staraniom.
– Aż tak to znowu nie – zaprzeczył Kevin.
– Ach, i do tego skromny! – skomentowała Candace. – Inteligentny, miły i skromny. Toż to zabójcza kombinacja. Kevin zająknął się, ale w końcu nic nie odpowiedział.
– Czy byłoby z mojej strony nietaktem zaprosić pana na lunch? – zapytała Candace. – Chciałam wyskoczyć na hamburgera. Trochę już mnie znudziło jedzenie podawane w szpitalnej stołówce, a poza tym chętnie wyjdę na powietrze. Słońce, zdaje się, zaszło. Co pan na to?
W głowie Kevina kłębiły się myśli. Zaproszenie było zupełnie niespodziewane i w normalnych warunkach znalazłby powód, aby odmówić i jakoś to uzasadnić. Ale ciągle miał w pamięci uwagi Bertrama, więc wahał się.
– Co się stało? Zgubił pan język? – Pochyliła głowę i zalotnie spojrzała spod uniesionych uroczo brwi.
Kevin wskazał na laboratorium, wymamrotał też cośo czekającej na niego Esmeraldzie.
– Nie może pan do niej zadzwonić? – Intuicyjnie wyczuwała, że Kevin chciałby z nią pójść, więc nalegała konsekwentnie.
– Tak – przyznał – mogę zadzwonić z gabinetu.
– Świetnie – uznała Candace. – Mam poczekać tutaj czy pójść z panem na górę?
Kevin nigdy jeszcze nie spotkał tak otwartej i rzutkiej kobiety, zresztą nie miał w tym względzie ani licznych doświadczeń, ani nawet okazji do ich zdobycia. Jego ostatnią i jedyną miłością, nie licząc szkolnych sympatii, była doktorantka, Jacqueline Morton. Ich związek dojrzewał miesiącami podczas długich godzin wspólnie spędzanych przy pracy. Jacqueline była równie nieśmiała jak on.
Candace pokonała pięć stopni i stanęła przy Kevinie. Miała około metra sześćdziesięciu.
– Jeśli nie może pan zdecydować, a nie sprawi to panu różnicy, to może wejdę?
– Tak, oczywiście – zgodził się.
Nerwowość Kevina szybko ustępowała. Normalnie w towarzyskich kontaktach z kobietami w szczególne zakłopotanie wprawiało go ciągłe szukanie tematu do rozmowy. Przy Candace nie miał czasu na takie rozmyślania, bo to ona wzięła na siebie obowiązek podtrzymywania rozmowy. W drodze na drugie piętro omówili temat pogody, miasta, szpitala i operacji chirurgicznej.
– Oto moje laboratorium – powiedział Kevin, otwierając drzwi.
– Fantastyczne! – zawołała szczerze zaskoczona Candace.
Kevin uśmiechnął się. Widział, że naprawdę zrobiło na niej wrażenie.
– Niech pan idzie zadzwonić, a ja się trochę rozejrzę – zaproponowała.
– Jak pani sobie życzy – zgodził się.
Bał się, że zbyt późno informuje Esmeraldę o tym, że nie przyjdzie na lunch, więc z zadowoleniem przyjął jej spokój. Zapytała tylko, o której przyjdzie na obiad.
– Jak zwykle – odparł. Nagle, ku własnemu zaskoczeniu dodał: – Może będzie ze mną jeszcze ktoś. Czy to nie sprawi kłopotu?
– Żadnego. Ile osób?
– Tylko jedna – odpowiedział, odłożył słuchawkę i wytarł lekko spocone dłonie.
– Możemy iść na lunch?! – zawołała z laboratorium Candace.
– Chodźmy – odpowiedział.
– To dopiero laboratorium! – z uznaniem powiedziała Candace. – Nigdy bym nie przypuszczała, że tu, w sercu tropikalnej Afryki, można znaleźć coś takiego. Proszę mi powiedzieć, do czego panu służy całe to fantastyczne wyposażenie?
– Próbuję udoskonalić świat.
– Mógłby pan być trochę bardziej dokładny?
– Naprawdę chce pani wiedzieć?
– Tak. Jestem tym szczerze zainteresowana.
– Na obecnym etapie zajmuję się pojedynczymi antygenami odpowiedzialnymi za zgodność tkankową. Rozumie pani, białka, które definiują panią jako osobnika unikatowego, jedynego w swoim rodzaju.
– I co pan z nimi robi?
– Lokalizuję odpowiadające im geny na właściwym chromosomie. Następnie szukam transferazy współpracującej z danym genem, jeśli jakaś jest, po to, abym mógł go przenosić.
Candace lekko się roześmiała.
– Obawiam się, że już się pogubiłam – przyznała. – Nie mam zielonego pojęcia, co to takiego transferaza. Prawdę powiedziawszy, cała biologia molekularna znajduje się chyba poza moim zasięgiem.
– Na pewno nie – stwierdził z przekonaniem Kevin. – Podstawy nie są tak bardzo skomplikowane. Sprawą zasadniczą, z której nieliczni zdają sobie naprawdę sprawę, jest to, że niektóre geny mogą wędrować w obrębie swego chromosomu. Dzieje się tak szczególnie w limfocytach B, co zwiększa różnorodność przeciwciał. Niektóre geny są bardziej mobilne i potrafią zmieniać pozycję ze swoim genem bliźniaczym. Pamięta zapewne pani, że posiadamy dokładną kopię każdego genu.
– Tak – przytaknęła Candace. – Mamy też po dwa identyczne chromosomy. Nasze komórki zawierają dwadzieścia trzy pary chromosomów.
– Dokładnie – potwierdził Kevin. – Jeżeli geny zmieniają pozycję w obrębie swojej pary chromosomów, nazywamy to transpozycją homologiczną. Jest to niezwykle ważny proces podczas powstawania komórek rozrodczych, zarówno jaja, jak i plemnika. Zjawisko podnosi stopień genetycznej różnorodności i w efekcie umożliwia ewolucję gatunków.
– To znaczy, że transpozycja homologiczna bierze udział w ewolucji – skonstatowała Candace.
– Jak najbardziej – przytaknął Kevin. – Precyzując, segment z genami, który się przemieścił, to transpozon, a enzymy katalizujące proces przemieszczania nazywane są trasferazami.
– W porządku – powiedziała dziewczyna. – Jak dotąd łapię.
– No więc obecnie interesuję się traspozonami zawierającymi geny dla antygenów zgodności komórkowej – wyjaśnił Kevin.
– Rozumiem – przytaknęła Candace. – Rysuje mi się obraz całości. Twoim celem jest przesunięcie genu odpowiedzialnego za antygen zgodności tkankowej z jednego chromosomu do innego.
– O to właśnie chodzi! – potwierdził Kevin. – Cała sztuka w znalezieniu i wyizolowaniu transferazy. To trudny etap. Ale gdy tylko znajdę transferazę, stosunkowo łatwo będzie odszukać sam gen. A kiedy znajdę i wyizoluję gen, będę mógł użyć standardowej procedury do rekombinacji DNA do jego produkcji.
– To znaczy kazać bakterii pracować na twoje potrzeby – zgadła Candace.
– Bakterii albo kulturom tkankowym jakiegoś ssaka, zależy, co się lepiej do tego nada.
– Phii! – skomentowała Candace. – Ta umysłowa rozrywka pobudziła tylko mój apetyt. Zjedzmy po hamburgerze, bo poziom cukru we krwi osiągnie u mnie stan krytyczny.
Kevin uśmiechnął się. Ta kobieta spodobała mu się. Nawet nieco się rozluźnił i odprężył.
Schodząc po schodach szpitalnych, Kevin odczuwał lekki zawrót głowy, wywołany nieustającym potokiem pytań i komentarzy Candace. Ciągle nie mógł uwierzyć, że oto idzie na lunch z tak atrakcyjną i ujmującą kobietą. Miał wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku dni wydarzyło się w jego życiu więcej niż przez poprzednie pięć lat pobytu w Cogo. Był tak zaprzątnięty myślami, że nie zwrócił nawet uwagi na gwinejskich żołnierzy, kiedy wraz z Candace przechodził przez plac.
Od początku pobytu ani razu nie był w centrum rekreacyjnym. Zapomniał też, jakim bluźnierstwem było zamienienie kościoła na centrum światowych rozrywek. Ołtarz zniknął, ale ambona ciągle była na swoim miejscu, po lewej stronie. Używali jej lektorzy, a prowadzący grę w bingo odczytywali z niej numery. W miejscu ołtarza umieszczono kinowy ekran, ot, taki znak czasów.
Kantyna mieściła się w suterenie, do której wchodziło się po schodach przez kruchtę. Kevina zaskoczył tłok panujący w sali. Gwar rozmów odbijał się echem od szorstkiego, tynkowanego sufitu. Musieli stanąć w długiej kolejce, zanim udało im się złożyć zamówienie. A kiedy otrzymali dania, zaczęli intensywne poszukiwania miejsca przy stole. Były to długie, drewniane stoły z ławami, jak na amerykańskich piknikach.
– Tam są wolne miejsca! – zawołała Candace, przekrzykując hałas rozmów. Tacą wskazała na drugi koniec sali. Kevin skinął głową. Idąc za swoją nową znajomą, ukradkiem zerkał na twarze siedzących w kantynie gości. Onieśmielony, mając w pamięci opinię Bertrama na swój temat, stwierdził, że jednak nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.